Zdjęcie
Maria Paczowska, Marek Zieliński, Gustaw Herling-Grudziński, Jerzy Giedroyc i Zofia Hertz w jadalni. Maisons-Laffitte, 1987. / Sygn. FIL00540
FOT. BOHDAN PACZOWSKI

Paryski falanster


MAREK ZIELIŃSKI


Jerzego Giedroycia, a także Zofię Hertz poznałem w 1981 roku, podczas mojego drugiego w życiu wyjazdu na Zachód. Pierwszy w 1978 roku zakończył się klęską. Zostałem okradziony w Nicei i po wielodniowej podróży autostopem przez Alpy Nadmorskie, potwierdzeniu tożsamości, uzyskaniu gwarantowanej pożyczki, oraz zastępczego paszportu w konsulacie w Lyonie, wróciłem do kraju. W 1981 roku było już inaczej. W Polsce zdarzyła się „Solidarność", miałem za sobą aktywne uczestnictwo w podziemnym wydawnictwie „Spotkań”, za którym stało środowiska Katolickiego Uniwersytetu w Lublinie i wreszcie po prawie dwuletnim okresie bez pracy (zostałem wyrzucony w 1979 r. z redakcji warszawskiego tygodnika „Kultura”) zacząłem pracować w miesięczniku „Więź”.

Pierwsze spotkania

Do Maisons Laffitte przyprowadził mnie paryski przedstawiciel i główny animator „Spotkań”, ściągający dla nich środki finansowe z całego świata, Piotr Jegliński. Pretekstem była z mojej strony propozycja rozmowy/wywiadu z Giedroyciem. Interview było ciekawe. Zostało przeznaczone dla „Spotkań”, ale później było kilkakrotnie przedrukowane w innych czasopismach. Wydaje się, że rozmowa spodobała się mojemu rozmówcy, gdyż niedługo potem Giedroyc zaproponował mi czasowe zatrudnienie w Instytucie. 
Mieszkałem u Jeglińskiego, dojeżdżałem codziennie z Paryża do Maisons-Laffitte, zajmowałem się pakowaniem i wysyłką książek oraz egzemplarzy miesięcznika. Pracy było dużo, i mój kontakt z Redaktorem ograniczał się do jakichś chwilowych spotkań, bo nawet w codziennym rytuale picia kawy nie brał on udziału. Zapewne mogłem pracować dalej i pozostać w Paryżu, tym bardziej, że nad Polską zaciągały się chmury i z różnych stron było słychać ostrzeżenia. Zdecydowałem się jednak na powrót, czego ani wtedy, ani dzisiaj nie żałuję, nawet, gdybym mógł przewidzieć moje uwięzienie w nocy z 12 na 13 grudnia 1981 roku w Białołęce.       
Już wtedy w 1981 roku zrozumiałem, że jestem z innej rzeczywistości. Byłem w Maisons Laffitte przybyszem z odmiennej cywilizacji, poddanym państwa, porzuconego po 1945 roku przez ówczesne potęgi na przemiał historii. Przyjeżdżałem z Polski, która znalazłszy się w okowach sowieckiej despotii i narzuconego zniewolenia, nie dawała żadnej możliwości antidotum na truciznę nihilizmu. Nigdzie nie było widać szansy na przeciwstawienie się coraz szybciej postępującemu znikczemnieniu społecznemu. 
W Maisons-Laffitte spotkałem ludzi, którzy tę sowiecką truciznę skutecznie zwalczali i przechowując w sobie najwartościowsze cechy Polski międzywojennej, byli zarazem pełni otwartości na świat współczesny, zdolni do twórczej adaptacji. Walcząc o wolną i suwerenną Polskę, zarazem nie odrzucali konieczności przyjęcia zmian (chociażby terytorialnych), w przekonaniu, że nie da się zawrócić biegu historii. Wiedząc dobrze, że nawet, jeśli się nie zgadzamy z wyrokami historii, to musimy przyjąć przynajmniej niektóre fakty, które miały miejsce. Przede wszystkim gotowi na to, żeby nabyć umiejętność współpracy z nowymi pokoleniami, wyrosłymi w pojałtańskiej Europie. 
Giedroyc tę konieczność dobrze rozumiał. Zapewne w tym była główna przyczyna przyjęcia mnie po raz pierwszy w 1981 roku w Maisons-Laffitte i nieodrzucenia młodego człowieka, z kompleksami prowincjusza, niewydarzeniem, zamkniętego i nieśmiałego. A chociaż nigdy nasze relacje nie wykroczyły poza wymiar ucznia i Nauczyciela, nawet wtedy, kiedy ten pierwszy nie zawsze zgadzał się z ocenami i działaniami politycznymi swego Mistrza, to w ich podtekście był do końca niezwykły szacunek z mojej strony dla postaci Redaktora. A z kolei on - miałem niekiedy takie wrażenie - traktował mnie dużo lepiej i bardziej wyrozumiale niż na to zasługiwałem. 
Oceniając z dzisiejszego brzegu czasu, mogę sądzić, że w podtekście naszych mało familiarnych relacji była jednak dość znaczna wspólnota ideowa. Jednym z jej przejawów była wspólna fascynacja kulturą rosyjską, zrozumienie dla innych racji. Nade wszystko tych, które uosabiali sobą nasi sąsiedzi: Ukraińcy, Litwini, Białorusini, ale także w najtrudniejszej do przyjęcia formule Niemcy czy przede wszystkim Rosjanie (odrębną sprawą z biegiem lat coraz bardziej bolesną stawała się kwestia żydowska, z którą Giedroyc próbował się niezbyt pomyślnie zmierzyć jeszcze przed wojną). W tym obszarze spraw i w nastawieniu na rozplątywanie obciążonych historycznie, bolesnych relacji sąsiedzkich, Giedroyc nie musiał mnie do niczego przekonywać. Mieliśmy to samo zdanie o miejscu Polski w Europie Środkowo-Wschodniej i podobne widzenie przyszłych stosunków państwa polskiego z sąsiadami. Oczywiście dopiero po odzyskaniu suwerennego bytu, do czego wtedy - zdawało się - że jest jeszcze daleko, ale w co obydwaj wierzyliśmy, pomimo wszystko bliżej niż można było sądzić.

Pomoc dla „Więzi", Targi Frankfurckie

Następny krok w kontaktach z Jerzym Giedroyciem wyszedł ode mnie w styczniu 1984 roku, w trakcie kolejnego pobytu na Zachodzie, jako stypendysty kościelnej fundacji KAAD. Zostałem do tego zachęcony przez mieszkającego z Kolonii stałego korespondenta „Kultury” Andrzeja Chileckiego, osoby niezwykle uczynnej i otwartej na wszystkich, którego poznałem przez posolidarnościowych emigrantów z kraju, wybitnych dziennikarzy: Krystynę Grzybowską i Macieja Rybińskiego. Niestety, wszystkich ich poza wielkimi zdolnościami łączyło także, bardzo polskie uzależnienie od alkoholu, skutkujące przedwczesną śmiercią, najpierw Chileckiego, a później Rybińskiego i niedawno jego żony.  
Giedroyc zareagował na mój list od razu, zarzucając mnie stopniowo różnymi prośbami, ale i z mojej strony było ich niemało. Zasadnicza ich część dotyczyła potrzeby udzielenia pomocy w przedłużeniu egzystencji wydawniczej „Więzi”, zarówno miesięcznika, jak i wydawnictwa (wtedy o dość skromnym formacie Biblioteki „Więzi", z ograniczonymi nawet w stosunku do krakowskiego „Znaku” możliwościami edytorskimi). Redaktor „Kultury” zareagował na moje listy od razu, udzielając zarówno rad w dotarciu do zachodnich sponsorów i fundacji, jak i konkretnego wsparcia finansowego. 
Takie nastawienie na konkretne wsparcie i udzielanie pomocy różnym inicjatywom, nade wszystko mającym na celu ratowanie polskich niezależnych wydawnictw w kraju, jak i na emigracji, charakteryzowało zresztą Jerzego Giedroycia od zawsze. Nawet wtedy, kiedy sam Instytut Literacki przeżywał duże trudności finansowe, nigdy nie odrzekał się od pomagania innym. Przykładem jest tego rodzaju wsparcie ze strony Giedroycia udzielone wydawanemu we Francji „Narodowcowi", pismu stojącemu po drugiej stronie ideowej palety polskiej emigracji niż „Kultura”. 
W tym pierwszym okresie mojej współpracy z „Kulturą” poza opublikowaniem kilku tekstów (omawiających różne wydarzenia w Niemczech i poza nimi, jak i recenzji książek, współpracowałem także poprzez Włodzimierza Odojewskiego z Radiem Wolna Europa w Monachium), najważniejsze było moje uczestnictwo w Targach Frankfurckich, jednej z największej do dzisiaj imprez prezentujących dorobek wydawniczy danego okresu na świecie. Do Frankfurtu pojechałem z Andrzejem Chileckim i jego żoną Eriką, oni znaleźli mi też nocleg w mieszkaniu pochodzących z Polski emigrantów - lekarzy. 
W trakcie kilkudniowego pobytu obsługiwałem stoisko Instytutu Literackiego, zastępując dość często w tym Zofię Hertz i Jerzego Giedroycia, którzy zresztą z racji swoich niezwykle rzadkich wyjazdów poza Francję, mieli dużo różnych spotkań, o charakterze - jak mogę przypuszczać - zarówno stricte wydawniczym, jak i zapewne politycznym. Nigdy zresztą nie starałem się tego dociekać, chociaż można było zauważyć relatywnie bliskie relacje Redaktora z przedstawicielami ukraińskiej diaspory, bardzo aktywnej w Niemczech. 
Z Targów napisałem krótkie sprawozdanie - notatkę, wydrukowaną w „Kulturze”, która zresztą nie spodobała się kilku wpływowym emigrantom, posądzających mnie o pisanie na zamówienie Giedroycia. Zarówno w tym przypadku, jak i każdym innym dotyczącym mojej publicystyki, publikowanej w „Kulturze”, muszę zaprzeczyć. Nie przypominam sobie, żeby Redaktor kiedykolwiek sterował w taki sposób tekstami, ich nastawieniem, bądź kierunkiem ideowym lub stopniem krytycyzmu. Zdarzało się odwrotnie, odrzucał moje teksty, bądź ze względu na ich nienajwyższy poziom, lub jeszcze częściej z powodu nadmiernego krytycyzmu wobec niektórych zjawisk, ujawniających się tak na emigracji, jak i w kraju. Mogę sądzić zresztą, że właśnie ten mój (trudno mi ocenić, na ile uzasadniony) krytycyzm, w szczególności wobec kierunku polskich przemian po 1989 roku był zasadniczą przyczyną trudności w przywróceniu pomiędzy nami po 1990 roku dawnego zaufania i bliskiej współpracy.

Kultura i polityka

Giedroyc, obdarzony niezwykłym talentem redaktorskim, spotęgowanym latami doświadczenia w redagowaniu różnych periodyków (jest ironią historii, że nazwy dwóch ważnych dla PRL czasopism: tygodnika „Polityka” i warszawskiego tygodnika „Kultura” zostały zapożyczone właśnie od niego), był bowiem nade wszystko politykiem. Tyle, że w swoich działaniach politycznych, zarówno przed wojną, jak i po 1945 roku, wychodził od redagowania czasopism, prac wydawniczych oraz przeróżnych inicjatyw w obszarze kultury. Te, chociaż sięgały do projektów kulturalnych pozornie oddalonych od polityki, jak edycja dorobku pisarskiego Gombrowicza, Miłosza, czy Bobkowskiego, a nade wszystko próba ocalenia twórczości wielu zapomnianych emigrantów, rozrzuconych po II wojnie po całym świecie, przykładem proza Straszewicza, były zarazem rodzajem wyzwania rzuconego komunizmowi. W tym sensie miały również polityczny wymiar.
Wynikało to z przekonania Giedroycia, że kultura jest najsłabszym punktem marksistowskiej doktryny. Gdyż ta negliżując duchowość ludzką, odrzuciła najważniejsze napięcie, jakim w historii ludzkości było - i pozostaje - dramatyzm spotkania człowieka z Bogiem, i konsekwencje tegoż dla zrozumienia istoty ludzkiego bytowania. Marksizm w jego sowieckim formacie zaprzeczał temu doprowadzając do negacji wszelkich form pogłębionej duchowości. Wskutek czego w tym swoim ograniczeniu, pozorowanym jakoby totalnym - a jak twierdził także i finalnym - ujmowaniem sensu życia człowieka (dla marksistów jedynie prawdziwego i pełnego bez Boga), w niszczeniu podstaw, wyrosłej z dziedzictwa judejsko-chrześcijańskiego, antropologii, skutkował nihilizmem. Odrzuceniem wartości kultury europejskiej.
W takim przypadku Giedroyciowe stawianie na indywidualizm, na odrębność i podmiotowość twórców, stanowiło przeciwstawienie się temu wszystkiemu, co uosabiała sobą Polska Ludowa. I było z gruntu polityczne. Warto o tym pamiętać dzisiaj, kiedy dawne różnice i także określenia przestały być zrozumiałe, a narzucony na Giedroycia przez komunistów kostium emigracyjnego politykiera (co dawało się także odczytać, jako politycznego bankruta), nadal uwiera i nie pozwala zrozumieć osobowości redaktora „Kultury”. Co gorsza, jest niekiedy przyjmowany z dobrą wiarą przez wielu młodych, coraz gorzej wykształconych i coraz mniej radzących sobie z trucizną komunistycznej przeszłości. Uznany jako prawdziwy, a nawet jako jedynie obowiązujący.
Na koniec mojego stypendialnego pobytu w Niemczech (powróciłem do Polski w lutym 1985 roku) spędziłem święta Bożego Narodzenia 1984 roku w Maisons-Laffitte, jako gość „Kultury”. To wtedy pojawiły się pierwsze propozycje ścisłej współpracy z Instytutem Literackim. Najpierw miałem się zajmować uporządkowaniem zbiorów bibliotecznych, co jednak wskutek mojego wyjazdu do Polski, szybko stało się nieaktualne (funkcję tę objął Jacek Krawczyk). Później, już bezpośrednio przed powrotem, zostałem obciążony licznymi zleceniami do realizacji w kraju. Poza przekazaniem listów, honorariów, próśb do różnych osób, ale także zamawiania w imieniu Redaktora nowych tekstów, stałem się nieformalnym i nieco wbrew mojej woli swoistym korespondentem „Kultury”. Często pisałem do Jerzego Giedroycia listy - i nie tyle dla potrzeb pisma, ile w formule prywatnej korespondencji - informowałem, o tym, co się dzieje w Polsce.
Zapewne miało to dla niego znaczenie, gdyż poleceń było coraz więcej, przekazywanych różnymi drogami prywatnymi (najczęstszymi kurierkami były dwie emigrantki: Joanna Kranc z Nowego Jorku i Maria Podhorska z Londynu), potem poprzez ambasadę Francji i ówczesną attaché ds. kultury Anne Duruflé-Łozińską, czy także amerykańską placówkę. Z biegiem czasu było to jednak coraz trudniejsze, gdyż obydwie ambasady coraz mniej chętnie udzielały wsparcia, co powodowało przerwy w komunikacji i przekazywaniu korespondencji. A też i otrzymywane z Paryża polecenia oraz coraz większe sumy do przekazywania nie ułatwiały wypełniania próśb Giedroycia. Niekiedy bardzo skomplikowanych, wymagających podróży po całej Polsce oraz wyłącznie bezpośrednich, osobistych kontaktów. Gdyż z natury rzeczy kontakt telefoniczny nie był wskazany, pomijając już to, że w owym czasie nie miałem mieszkania, a tym bardziej dostępu do telefonu. Starałem się zachowywać podstawowe środki ostrożności i konspiracji, chociaż jestem przekonany, że Służba Bezpieczeństwa w znacznym stopniu kontrolowała relacje Giedroycia ze mną. Tyle, iż z jakichś powodów nie traktowała tego, jako zagrożenia dla prowadzonej przez służby ówczesnej polityki wobec środowisk opozycyjnych. 
Zapewne tym można wytłumaczyć, że po 1985 roku nie odmawiano mi paszportu i częściej miałem trudności w pozyskaniu francuskiej wizy niż polskiego dokumentu podróży. Inna sprawa, że młyny komunistycznej sprawiedliwości, chociaż mieliły powoli, ale z coraz większym natężeniem i jak mi przekazał jeden z kolegów w 1991 roku zatrudniony w Biurze Studiów MSW, SB przygotowywała na 1989 rok mój proces z przewidywanym wysokim wyrokiem.
Wyjazdy do Francji, najczęściej przez Niemcy, z jednodniowym zatrzymywaniem się w Kolonii u Andrzeja Chileckiego, związane były z otrzymywanym corocznie od Jerzego Giedroycia niewielkim stypendium. Przemieszkiwałem w Maisons Laffitte, w oficynie, którą dzieliłem z Gustawem Herlingiem-Grudzińskim. Z reguły przyjeżdżałem na trzy, cztery miesiące. Trwało to do 1991 roku, kiedy to przyjechałem po raz ostatni.

Pomiędzy Krajem a emigracją

Niezależnie od narzuconej, chociaż za moją zgodą w poczuciu związku ideowego z miesięcznikiem, funkcji krajowego korespondenta „Kultury”, zajmowałem się także pomocą Redaktorowi. Porządkowałem archiwum, pomagałem w codziennych sprawach, niekiedy zapewniając pierwszą ocenę i redakcję nadsyłanych tekstów oraz pisząc artykuły o bieżących sprawach, zamawiane przez Giedroycia i nie zawsze publikowane. W trakcie tych kilkumiesięcznych pobytów byłem także kimś w rodzaju stołownika, biorąc udział we wszystkich posiłkach z udziałem Zofii Hertz, Jerzego Giedroycia i Herlinga (jeśli akurat przebywał w Maisons Laffitte). Byłem też słuchaczem opowieści o historii „Kultury”, ale również i o Polsce międzywojennej. Stali pracownicy „Kultury” uczestniczyli jedynie w poobiednim zaproszeniu na kawę. Moje przyjazdy do Maisons Laffite i ścisła współpraca zakończyły się w 1992 roku. W mniejszym stopniu było to spowodowane moimi zajęciami w placówkach dyplomatycznych (najpierw w Ambasadzie w Kolonii, a potem w Bernie), bardziej pogłębiającymi się różnicami w ocenie polskiej sceny politycznej. Zapewne nie ja jeden znalazłem się w takiej sytuacji. Moje faktyczne zerwanie współpracy z Giedroyciem, chociaż kamuflowane przyjemnym tonem listów aż do końca, było skutkiem beznadziejności. Przestałem wierzyć, że da się cokolwiek zmienić w Polsce i w naszych relacjach z innymi. Bez tego moja wieloletnia praca dla Giedroycia i jego idei Polski suwerennej, demokratycznej i oddanej prawdzie, nie była już nic warta. Mogłem, co najwyżej udawać wiarę. Tego nie umiałem wtedy. Nie umiem zresztą i dzisiaj.
(wiosna 2021 r. - wspomnienie napisane na prośbę redakcji portalu) 

Postacie powiązane

ZOBACZ TEKSTY NA PODOBNY TEMAT


Pomiń sekcję linków społecznościowych Facebook Instagram Vimeo Powrót do sekcji linków społecznościowych
Powrót na początek strony