[HENRYK GIEDROYĆ]
Strony 10, 11


u Tarnawskiego. Myśmy pojechali do Śniatynia – prowadziła Tatiana, póki było widno. Początkowo miałem strachu, jak moja szanowna bratowa zabrała się do kierowania, ale potem – widząc wciąż na liczniku 45 km/godz. – uspokoiłem się i czułem się przynajmniej jak minister. Do Śniatynia przyjechaliśmy w nocy, prowadził Igor. Jurka odszukaliśmy w kasynie, zjedli coś i poszli spać. Ja z Igorem – znowuż w aucie.

    Dnia 17 września
Z samego rana chcieli nam zarekwirować wóz, ale dzięki interwencji panny Prądzyńskiej katastrofę zażegnano. Przenieśliśmy się na nowe locum na ulicę „Za Sądem” do jednej pani, której ogród był pełen jabłek.
Miałem tam też bardzo poważną rozmowę z Tatianą, która mi otworzyła oczy na prawdziwą sytuację. Jeszcze w Równym tęskniłem i martwiłem się o rodziców, Zygmunta, no i naturalnie – Zosię, ale byłem przekonany, że to jest tylko chwilowe. A teraz przecież, jak cały rząd siedzi nad granicą, to nie może to wróżyć nic dobrego, ani też sytuacja nie przedstawia się tak pięknie. Warszawa oblężona. Wszyscy w wieku poborowym mają ją opuścić. To już bardzo źle.

    Dnia 18 września 1939 r.
To jest dzień, którego póki żyję, nie zapomnę – muszę go opisać dokładnie i ze szczegółami.
Następna