Zdjęcie
Zofia Hertz na werandzie. Maisons-Laffitte, 1994. / Sygn. FIL00012
FOT. MONIKA JEZIOROWSKA

Powiązane postacie:

Wybór Zofii


RENATA GORCZYŃSKA

Zofia Hertz

Pracownik
ur. 27 lutego 1910 r. w Warszawie
zm. 20 czerwca 2003 r. w Maisons-Laffitte
Pseudonim: Zofia Hertz

W pierwszych słowach mojego listu przesyłam Wam obojgu wiele dobrych życzeń na ten Nowy Rok, który nie zapowiada się najwspanialej – pisze Zofia Hertz do Janiny i Czesława Miłoszów w styczniu 1974 roku. – Od 22.12 miałam w domu stale dziesięć osób, w święto 17 na lunchu, który trwał godzin sześć, w niedzielę przed Sylwestrem – było tylko 11 osób, ale za to co godzina ktoś wpadał na chwilę i zostawał pół dnia. Doszłam do wniosku, że już nie mam na to sił. O pracy mowy nie było, bo kiedy, a to przecież najgorętszy okres roku: odnowienia, bilans, faktury, deklaracje, podatki itp., nie mówiąc o pracy zasadniczej, a jakby nie było, po Variach Gombrowicza wydaliśmy taką samą kobyłę Odojewskiego, która dopiero za dwa dni będzie ekspediowana, a w robocie mamy kończący się „Zeszyt Historyczny”, Twoje wiersze i jeszcze dwie książki, już w korektach, a następne w adiustacji, nie mówiąc o podwójnej „Kulturze”, a tu człowiek coraz starszy... aż dziwne! 1

Ta krótka relacja sprzed lat, dopisek do jednego z setek listów Zygmunta Hertza do Czesława Miłosza, oddaje w prostych słowach istotę życia Zofii Hertz: potężną i pozytywną energię. Jerzy Giedroyc był mózgiem fenomenu „Maisons-Laffitte”, ale codzienną siłą napę- dową była tam Pani Zofia. Charakteryzować ją należałoby nie za pomocą przymiotników, lecz czasowników, bo to one przekazują akcję i działania. Nawał obowiązków w tym świeckim zakonie czy kibucu (to określenia Zygmunta Hertza) zmuszał ją, osobę z natury szybką, taką, której robota paliła się w rękach, do stałego pośpiechu.

Gonię w ogóle resztkami sił i już tygodniami nie wychodzę z nory nawet do ogródka, który mimo przeciągającej się zimy tonie w bzach i konwaliach – donosi Zofia Hertz Miłoszowi w maju 1962 roku. – U nas było zupełne piekło, ale za to od naszego powrotu z urlopu w ubiegłym roku. To przejście na Instytut Literacki odbiło się przede wszystkim na mnie.

Ale i tak prześladowała ją stała wizja zaległości. Z tego powodu bywała wymagająca wobec wątłego grona podwładnych. Ponieważ tyrała od rana do wieczora, spodziewała się i od nich wytężonej pracy. Jerzy Giedroyc był, jak wiadomo, nazywany pracoholikiem, ale była to również cecha Zofii Hertz. Sama o tym wspomina:

Siadywaliśmy przy tym stole w jardin d’hiver późnym wieczorem, ja ślęczałam nad rękopisami, nad korektą, a on stukał w maszynę.

Z tymi korektami bywały kłopoty, bo to zadanie ponad miarę dla jednego człowieka. Uciążliwe, męczące, wymagające nadzwyczajnego skupienia, biegłości w zakresie ortografii i interpunkcji. Dodajmy do tego drukarnię francuską, gdzie o pomyłki w składaniu obcojęzycznych tekstów nietrudno. W liście do Janiny Miłosz z czerwca 1962 roku Zofia Hertz tłumaczy się z błędów, jakie zawierało pierwsze wydanie zbioru poetyckiego Król Popiel i inne wiersze oraz książka o Stanisławie Brzozowskim Człowiek wśród skorpionów:

[...] wina po naszej stronie jest bardzo niewielka. Mianowicie moja: że zamiast tytułu Kroniki miasteczka Pornic wydrukowano miasta Pornic. Tu mnie coś musiało paść na oczy, zresztą nie po raz pierwszy, bo o ile sobie przypominam, gdy wiersz był drukowany w „Kulturze”, była taka sama pomyłka. To złośliwość przedmiotów martwych, ale ten błąd, jak mi się wydaje, jest najbardziej zasadniczy. Gorzej jest naturalnie z poprzestawianiem wierszy i wyrzuceniem całej strofy. Niestety, to zdarzyłoby się tak samo, gdyby Czesław zrobił nie jedną, ale nawet trzy korekty. [...] Drukarnia wskutek odejścia jednego z najlepszych metrampażystów, z przyczyn bliżej mi nieznanych, przyjęła jakichś zupełnych kretynów i stąd powstała ta cała historia, bo w ostatniej chwili wszystko im się pomieszało, gdy dawali na maszynę. [...]

Nie mniejsze komplikacje były przy Brzozowskim. Ja sama, po dwóch korektach Czesia, trzy razy czytałam tę książkę, a ponieważ tekst nie jest łatwy, więc sama rozumiesz, ile to było pracy. Dla odmiany pospadały im różne strony i czcionki się potłukły, tak że trzeba było w ostatniej chwili całe partie przeskładać. [...] Klient francuski może się łatwo obrazić i pójść do innej drukarni, ale my nie możemy iść gdzie indziej, bo inne drukarnie nie mają w ogóle polskich czcionek ani linotypistów, więc gdzie indziej nie moglibyśmy się ukazywać. Jeżeli weźmiesz pod uwagę do tego, że robota jest coraz gorsza, a koszt druku wzrasta z miesiąca na miesiąc, to co Ci będę więcej pisać na ten temat.

Chwilami wytchnienia były wspólne urlopy z mężem, charaktery- styczne dla osób ciekawych świata i tryskających energią: jazda samo- chodem „rzemiennym dyszlem”, jak to ujmował Zygmunt Hertz, czyli noclegi w ciągle innych miejscach. Oboje przynajmniej pięciokrotnie przemierzyli Hiszpanię, dotarli na grecką wyspę Rodos i brytyjską – Jersey. Lubili Włochy, a z regionów francuskich bywali w Bretanii, nad Loarą, na Wybrzeżu Lazurowym, na Korsyce. Pani Zofia wpadała czasami na kilka dni do Londynu odwiedzić tamtejszych przyjaciół. Wreszcie oboje w latach siedemdziesiątych wyprawili się w podróż po Stanach Zjednoczonych. Wraz z chorobą i śmiercią Zygmunta Hertza w 1979 roku te wyprawy się skończyły.

Drugą ulubioną formą odpoczynku stanowiły dla Zofii Hertz rozmowy. Była świetną interlokutorką. Opowiadała z błyskiem w oku kapitalne anegdoty i tragikomiczne wydarzenia, które przytrafiły się jej samej czy licznym jej znajomym i przyjaciołom. A ponieważ oryginałów w tym środowisku nie brakowało, zgromadziła ich mnóstwo. Ale latem 2002 roku powiedziała w ostatnim z udzielonych mi wywiadów:

Przywykłam do pracy. Pracy? Raczej do codziennej orki. Przez dziesiątki lat ciągle czytałam, pisałam na maszynie, robiłam korekty. Od rana do głębokiej nocy. A teraz niszczy mnie choroba oczu, na którą nie ma lekarstwa. Na dalszą odległość widzę, i to całkiem nieźle. Jednak druk i pismo nie dają się odczytać. Dostrzegam pojedyncze litery, ale nie mogę ich scalić w wyrazy i zdania. One mi skaczą i przestawiają się w dowolne konfiguracje, linijki tekstu plączą się i wiją. To katusze, stałam się analfabetką, bo nie mogę nie tylko czytać, ale i pisać [...]. Diagnoza jest prosta: starość. W tym domu tyle się działo, tyle było w nim ludzi, życia i energii, a teraz jest pusto.

W reakcji na jej skargę zgłosili się polscy konstruktorzy, twórcy komputerowego urządzenia do czytania w pięciu językach. Wystarczy poszczególne stronice książki czy pisma zeskanować, by po ich wprowadzeniu do pamięci komputera syntetyczny głos począł je monotonnie odczytywać. Ten rodzaj sztucznego lektora jest zrazu nieco trudny w odbiorze, bo trzeba nauczyć się jego obsługi i przywyknąć do usypiającego tonu, ale z pewnością ma wielkie zalety dla użytkowników z nieodwracalnymi wadami wzroku. Jest to również urządzenie kosztowne, którego cena rynkowa przekracza 10 tysięcy złotych, ale polska fundacja na rzecz niewidomych i niedowidzących wzięła to na siebie. Przed rokiem Pani Zofia otrzymała je od niej w darze. Nie umiem powiedzieć, na ile często z niego korzystała. Zostało jej już niewiele życia. Doskwierały jej inne choroby – artretyzm, niewydolność krążenia, częste zapalenia oskrzeli. Nie znosiła szpitali i zgadzała się na hospitalizację dopiero w krańcowych sytuacjach. Przed ponad dziesięcioma laty przeszła zawał. Z trudem dała sobie wtedy wyperswadować przewiezienie do szpitala w Maisons-Laffitte. Przez całe lata mnóstwo paliła, aż któryś z lekarzy skłonił ją w końcu do rzucenia papierosów. Twierdziła, że zrobiła to z dnia na dzień, bez najmniejszego trudu. Mimo że Jerzy Giedroyc palił do ostatka, nie dała się z powrotem wciągnąć w nałóg.

Z konieczności zdrowotnej, a nie z racji wieku, przeszła więc w stan spoczynku przekroczywszy dziewięćdziesiąt lat. To tak, jakby wskaźnikiem jej wieku emerytalnego była tabliczka z numerem posesji „Kultury”: 91. Wedle powszechnie znanych określeń była „prawą ręką Redaktora”, jego „adiutantem”, „pierwszą po Bogu”, „nieformalnym sekretarzem redakcji”. Chcąc nie chcąc, była także panią otwartego domu, przez który przewalały się tłumy emigrantów, uchodźców, przybyszów z Polski i z każdego możliwego zakątka polskiej diaspory. Niektórzy wpadali na godzinę, inni zostawali na wiele miesięcy. Trzeba ich było żywić, poić, wysłuchiwać pijackich zwierzeń (Hłasko, Kisielewski czy Andrzejewski należeli do najbardziej uciążliwych lokatorów, ale to zaledwie czubek góry lodowej; Miłosz po uzyskaniu azylu we Francji prowadził na przykład z gospodarzami długie dysputy, wyzywając ich niekiedy od... faszystów), załatwiać kontakty, stypendia, wydanie książek. Wspomagać w chorobie, podpierać w chwilach rozpaczy i zwątpienia, strzec przed tajniakami służb specjalnych, a nawet zająć się ostatnią posługą, jak w wypadku Andrzeja Stawara.

Przez ten dom rzeczywiście przewinęły się tysiące ludzi. Czasami przyjeżdżały do nas całe rodziny, na przykład Sabbatowie, w drodze na wakacje – z czworgiem dzieci, z mamą Sulikową, z Sulikiem, i oni tutaj pokotem spali w śpiworach. Nie mieliśmy ich gdzie pomieścić – wspominała w wywiadzie z 1999 roku2.

Wzbudzała podziw, ale niekiedy i lęk ze względu na cięty język, ostry dowcip, wyraźne sympatie i antypatie. Nie znosiła dwulicowości, biadolenia, artystowskiej pychy i egocentryzmu. Ceniła lojalność i rzetelność, autoironię, poczucie humoru. Fama głosiła, że nie przepadała za kobietami. Jeśli jest w tym odrobina prawdy, to raczej nie znosiła pewnych babskich cech – czułostkowości, rozlazłości, pysznienia się mężem-artystą, skłonności do obmowy i intryg. Pani Zofia potrafiła być w takich razach szczera aż do bólu i wyrąbać prawdę prosto w oczy; ta jej cecha charakteru była wyrazista od młodości. Opowiadała mi, co się działo wskutek konfliktu w II Korpusie, już we Włoszech, gdy Jerzy Giedroyc był dyrektorem wydawnictw i czaso- pism wojskowych, a ona jego sekretarką:

Mnie też wyrzucili – kopnięciem w górę. A mianowicie zostałam nagle [...] kierownikiem naszej drukarni polowej. Więc mówię do nowego szefa, który zastąpił Jerzego: „Proszę pana, ja się przecież na tym nie znam. Mamy doskonałego drukarza, pana Kowalewskiego”. „Pani jest zdolna, to się pani nauczy”. „Może się i nauczę, ale po co, skoro tamten...”. „Nie, nie, to bardzo dobre zajęcie, będzie miała pani samochód do dyspozycji”. Przetrwałam tydzień, potem mnie wylali. Zresztą bardzo tego chciałam, bo to był nonsens zupełny.

Wtedy skierowano mnie do Biura Oszczędności Żołnierzy Wojska w Basenie Morza Śródziemnego, czyli takiej kasy oszczędnościowej, gdzie zgłaszali się żołnierze i wpłacali drobne sumy po wypłacie żołdu. Przepracowałam tam ze dwa miesiące. Umierałam ze śmiechu, gdy przez pokój, w którym siedziałam, przewijali się oficerowie, wchodząc do kierownika. Ciągle wymieniali pieniądze, bo chcieli kupić złote funty. A ja wszystkich znałam, bo pracowałam przecież w sztabie. Oni się do mnie zwracali: „Dzień dobry, pani Zosiu, co pani tu robi?”. A ja z głupią miną odpowiadałam, że pracuję. „A dlaczego?”. „Jak to, dlaczego? Zostałam przeniesiona”.

Tam było sześciu buchalterów w zarękawkach, podoficerowie. Mieli liczydła, pióra ze stalówkami, moczyli je w kałamarzach i pisali. Gdy się tam pojawiłam, od razu za- żądałam, żeby dano mi coś do roboty. „Pani ma ładny charakter pisma?”. „Wspaniały”. Wobec tego wręczono mi listę ludzi, którzy wpłacali po parę funtów. Miałam wpisać ich nazwiska i sumy do wielkich ksiąg, gdzie rejestrowano stan ich kont. Spojrzałam na kartkę i zobaczyłam, że brakuje na niej czterech żołnierzy na „A”, pięciu na „B”, i tak dalej. Po piętnastu minutach skończyłam i zaczęłam domagać się kolejnego za- jęcia. Sierżant na to: „Jak to nie ma pani co robić? A te wpisy?”. „Już je zrobiłam”. „Niemożliwe”. „To niech pan sprawdzi”. Po kilku dniach powiedziałam: „Jeśli zostanę tu jeszcze miesiąc, to wszyscy stracicie pracę”. No bo co miałam robić? Dłubać w nosie? Ale któregoś dnia przechodzi obok pewien pułkownik, mój dobry znajomy, i też się ze mną wita. Na ten widok jeden z tych buchalterów nie wytrzymuje i zagaduje mnie: „Andersa też pani zna?”. „Znam”. „Jak to? Rozmawiała pani z nim?”. „No naturalnie”. „Pani kłamie”. „Dlaczego?”. „Bo jak by go pani znała, to by pani tu nie siedziała...”

Opowiadała barwnie, ze swadą i śmiechem. Konstanty Jeleński żartobliwie nazywał Zygmunta Hertza Sancho Pansą, a Panią Zofię – Don Kichotem. O ile pierwsza część tego porównania jest trafna, o tyle z drugą jakoś nie potrafię się zgodzić. Tym bardziej że istniał już jeden Don Kichot w falansterze Maisons-Laffitte – Józef Czapski, który, zdaniem Zofii Hertz, „poruszał się na swoim rowerku jak na Rosynancie”. Bohater Cervantesa był przecież romantycznym niezgułą, oddanym wzniosłym uczuciom, gdy tymczasem Pani Zofia była trzeźwą osobą, mocno stąpającą po ziemi. I nie dała sobie w kaszę dmuchać.

Z początku kartę pobytową [we Francji] trzeba było przedłużać co trzy miesiące. To była taka harmonijka, dokument podróży. Rok później, pod koniec stycznia 1949 roku, wybierałam się po raz pierwszy do Londynu. W tym celu musiałam się zaopatrzyć w wizę wyjazdową z Francji, wjazdową do Anglii i powrotną do Francji. Strasznie dużo papierów. Musiałam więc pojechać do Wersalu, do naszej prefektury, i tam prosić o niezbędne dokumenty.

Urzędniczka była bardzo uprzejma, kazała mi wypełnić formularz, dała pokwitowanie i obiecała, że za tydzień dostanę wizę... No, dobrze. Wracam po tygodniu, z monetami w ręku na znaczki skarbowe, wręczam jej karteczkę. Ona z nią gdzieś znika, wraca i mówi: „Pani tego nie dostanie”. „A dlaczego?”. „Bo pani okłamała administrację państwową”. Dosłownie tak powiedziała! „Ja okłamałam administrację?! Jak to?”. „Proszę pani, a kto mieszkał w hotelu takim to a takim na rue des Ecoles?”. To było półtora roku przedtem. Mówię więc: „Ja”. „No a co pani napisała, że kiedy pani przyjechała do Francji? Czwartego marca 1948 roku, przecież to nieprawda”.

A to była prawda. Bo przyjechałam tu jako żołnierz i wtedy nie podlegałam administracji francuskiej, lecz wojsku. Dopiero dzień mojej demobilizacji był formalną datą pozostania we Francji. A ona na to: „A pani co robiła w czasie wojny?”. „Służyłam w wojsku” – mówię. „W jakim wojsku?”. Szlag mnie dosłownie trafił, ale odpowiadam: „U generała Andersa, jeżeli pani o nim słyszała”. A ona na to: „U generała Andersa? To ja pani dam wizę”. Okazało się, że wbrew moim podejrzeniom nie była komunistką.

Ten dom miejscowi Francuzi nazywali La maison des Polonais. Jerzy Giedroyc wspomniał w jednym z wywiadów ze mną:

„Kultura” funkcjonuje dlatego, że jest małym, bardzo zgranym zespołem. Nie tylko się razem pracuje, ale mieszka, sprząta, gotuje.

Brzmi to prawie jak sielanka, ale istnieje i druga strona medalu: nie ma strefy wydzielonej na życie prywatne i życie zawodowe. Nie oddziela ich ani przestrzeń fizyczna, ani czasowa. Jest to życie w izolacji, na wyspie, w zamkniętym układzie. Właściwie bez możliwości emigracji gdzie indziej. Zygmunta Hertza gnębiły niekiedy stosunki domowe:

Wystawiony zostałem na boczny tor, doskonale zarośnięty trawą. Jerzy chce być wszystkim, o wszystkim decydować.

I dalej zwierza się ze swoich zgryzot w liście do Miłosza z 3 marca 1965 roku:

Zosia jedzie jutro na dwa tygodnie do Crans pod Montaną w Szwajcarii. Odsapnie. Podziwiam jej zapał, że jej się ciągle chce, a przecież jest inteligentną kobietą i na pewno doskonale orientuje się w tym wszystkim razem. Myślę, że gdybyśmy wsadzili cały ten wysiłek od 1946 roku w co innego, mielibyśmy zapewniony dalszy ciąg, tj. okres bardzo siwych włosów, bardzo złej wątroby i wędrujących bólów reumatycznych. A tak dwa razy nic. A może po to, aby paru facetów w okularach robiło prace doktorskie? Ważne, ale nie za bardzo. Do tarcia chrzanu wszystko razem!

Bodaj najwięcej niewesołych refleksji Zygmunt Hertz zawarł w liście do Miłosza niedługo przed swoją sześćdziesiątą rocznicą urodzin, przebywając na kuracji zdrowotnej pod Padwą:

Trzydzieści [lat] przeżyte dobrze i wygodnie, ta połowa nie narzeka, osiem lat dziwnych. Pierwsze dwa w strachach przed aresztowaniem i wywiezieniem, i na deportacji. Potem bezsensowne wojsko pięć lat – przydział życiowy, Towarzystwo żłobów, sytuacja zająca, którego bały się żaby – ja się „bałem” moich zwierzchników, mnie się „bali” moi podwładni. Życie aż nadto towarzyskie, zawsze z kimś, zawsze ktoś obok. Od 1947 roku Instytut Literacki. Jak się go zakładało, była ta baza wojska, czegoś stałego, pewnego, podświadomie myślałem, że zawsze będzie można zapotrzebować samochód z Transit Campu, gdzie była baza samochodowa, pojechać do NAAFI i przywieźć whisky i papierosy.

Potem Paryż czy Maisons-Laffitte. Park. Bieda, kolektyw klasztorny, palenie w piecach, kiepskie życie „ku chwale ojczyzny”. Potem ta zbiórka na dom na avenue Poissy. [...] A więc dobrze, że to było, że istniał dom w parku i ten drugi, nowy i własny. Wyszła spora ilość dobrych książek, dużo materiałów do prac habilitacyjnych z lat pięćdziesiąt i wzwyż.

Była awionetka, na której lądowałeś Ty, Stawar, Hłasko, było miejsce noclegowe, koryto dla setek ludzi, było jakieś połączenie na wydojenie pieniędzy dla tych ludzi, była trampolina dla Gombrowicza, było zgalwanizowanie Straszewicza. To wszystko, mimo rozmaitych trudności i „powątpiewań”, bardzo ważne. Społecznie użyteczne. [...]

To są te plusy.

Ale przecież każdy w pierwszym rzędzie myśli o sobie – mam sześćdziesiąt lat i co dalej? [...] Jak Ci pisałem, nie potrafiłbym żyć w izolatorze, a właściwie Maisons-Laffitte jest dla mnie czymś w tym rodzaju. Nie chcę, to nie miałoby sensu, żebym przekonywał Zosię, że właściwie cacy-cacy, ale u Boga ojca, gdzie jest jej i moje miejsce w tym „interesie”? Że poświęcanie całego wysiłku i przekreślenie życia osobistego w imię dość problematycznego ideału nie ma wielkiego sensu. Stanie wtedy przed pustką, w jakiej ja jestem. Więc po co?

Jak wyraźnie wynika z tekstu, Zygmunt Hertz nie ujawniał tych czarnych myśli żonie, która poznała je dopiero w chwili robienia korekty edycji książkowej listów, a więc dwanaście lat po jego śmierci. W owych latach nastąpiło wiele zmian, których Hertz już nie doczekał. Potwierdzały one wybór Zofii: oddanie dla sprawy wolności Polski, poświęcenie życia prywatnego sprawom społecznym, nigdy niekwestionowana lojalność wobec koncepcji Jerzego Giedroycia. Niemniej, by nie brzmiało to zbyt wzniośle, po 1989 roku spotkało ją wiele rozczarowań: w makroskali groźne w skutkach meandry polskiego życia politycznego, odradzanie się różnych form szowinizmu i nietolerancji, afery i oszustwa na wielką skalę, a w płaszczyźnie bardziej osobistej – wypadki skrajnej nielojalności ze strony niektórych dawnych przyjaciół i popleczników, lekceważenia roli „Kultury” (przy równoczesnym wyróżnianiu jej twórcy licznymi doktoratami honorowymi), spadek zainteresowania dorobkiem Instytutu Literackiego, wreszcie brak środków finansowych na dalszą działalność wydawniczą i archiwalną w Maisons-Laffitte. Niemniej, zgodnie ze swoim wyborem, Zofia Hertz do końca pozostała wierna raz powziętym zobowiązaniom, po śmierci Jerzego Giedroycia pracując ręka w rękę z jego młodszym bratem, Henrykiem.

[...] trwają przygotowania do edycji kolejnych tomów korespondencji Jerzego z Mieroszewskim, z Weintraubem, z Parnickim, z Miłoszem. Poza tym wyjdą wybrane jeszcze przez Jerzego dwie księgi jego korespondencji z Krajem oraz z Emigracją – wyliczała podczas ostatniej naszej rozmowy, latem 2002 roku. – Tyle jest jeszcze do zrobienia.

Zygmunt Hertz w jednym z listów do Miłosza, pocieszając poetę w zgryzocie emigranckiej, zastanawia się, że życie jego i żony mogło się potoczyć zupełnie inaczej. Oboje z zesłania pod Uralem mogli przecież nie dotrzeć do Buzułuku do Andersa, lecz przyłączyć się do armii polskiej pod egidą sowiecką, dojść z nią do Berlina, osiąść potem w Polsce, trzymać ze starymi towarzyszami broni, dla świętego spokoju zapisać się do partii i jakoś żyć w PRL-u...

∗∗∗

Choć od stycznia 1940 roku nigdy już więcej nie była na terytorium Polski, była zorientowana w niuansach krajowych jak mało kto. Jej żywiołem byli ludzie. Z lektur i z bezpośrednich rozmów przenikliwość pomagała jej w wyłowieniu z masy szczegółów spraw najważniejszych. Znała kolejne fale dowcipów politycznych; najcelniejsze z nich ogłaszała w redagowanej przez siebie rubryce „Kultury”.

Zasługi? Zaszczyty? – „Kiedyś było się wrogiem numer jeden i pamięta się, jak pluli na nas”.

Przez długie lata śmierć łaskawie omijała dom przy 91 avenue de Poissy. Najpierw zabrała Zygmunta Hertza. Potem Marię Czapską. Potem Józefa Czapskiego. Wreszcie Jerzego Giedroycia. Po nią przyszła na koniec. Życie Zofii Hertz było stężoną kroplą bytu. Chwała jej za wszystkie dokonania, którym towarzyszył niekiedy ironiczny, niekiedy zwycięski uśmiech i błysk w oku. Bez martyrologii i patosu.

Renata Gorczyńska

1. Z. Hertz, Listy do Czesława Miłosza 1952–1979, Instytut Literacki, Paryż 1992.

2. Zamieszczonym w mojej książce: Portrety paryskie, Wydawnictwo Literackie, Kraków 1999.

 

Pomiń sekcję linków społecznościowych Facebook Instagram Vimeo Powrót do sekcji linków społecznościowych
Powrót na początek strony