Zdjęcie
Zdzisław Najder / Sygn. AB00127
© INSTYTUT LITERACKI

Zdzisław Najder w filmie „Tratwa Kultury"



Zbiór wypowiedzi Zdzisława Najdera z filmu Tratwa Kultury w reżyserii Adama Kuczyńskiego (1996).

Lektura...

- Czytać „Kulturę” zacząłem dopiero, kiedy pierwszy raz, w styczniu 1957 r., wyjechałem za granicę. Przedtem była to dla mnie legenda oparta na lekturze „Światła dziennego” Czesława Miłosza czy „Trans-Atlantyku” Witolda Gombrowicza, bo te książki kursowały wśród młodych polonistów. Samo pismo było jednak legendą, słyszało się o nim, ale nie widywało. Pierwsze egzemplarze dostałem do ręki dopiero zagranicą, a później, ponieważ byłem członkiem Związku Literatów Polskich, mogłem już czytywać „Kulturę” w bibliotece na Krakowskim Przedmieściu. Ale trzeba było wyrobić w sobie wolę i przyzwyczajenie, żeby się o nią starać i ja je sobie wyrobiłem po lekturach w Londynie i później, podczas wizyty w samym Maisons-Laffitte.

Pseudonimy, PPN...

- Do „Kultury” pisałem pod różnymi pseudonimami. Socjusz narodził się jako produkt uboczny Polskiego Porozumienia Niepodległościowego. Do „Kultury” przesyłaliśmy bowiem teksty pisane i redagowane zespołowo. Nawet znakomity esej Andrzeja Kijowskiego „Tradycja niepodległościowa i jej wrogowie” przeszedł jeszcze przez ręce Jana Józefa Lipskiego, Jana Olszewskiego i moje. Równolegle z tą publicystyką zespołową pisywałem również sam – komentarze czy artykuły pod pseudonimem Socjusz, co znaczy „towarzysz”, tyle że towarzysz pancerny w dawnej husarii.

Pomoc w przerzucie...

- Nie odkrywałem Ameryki we własnym imieniu, staraliśmy się odkrywać ją wspólnie. Pierwsze teksty PPN wyjeżdżały zagranicę w torbach kangurów, tzn. zaprzyjaźnionych dyplomatów, Australijczyków. MSW nie miało dostępu do ich bagaży dyplomatycznych, choć jak się okazało, miało ten dostęp do Amerykanów. Czasem korzystaliśmy z pomocy zachodnich dziennikarzy. Trzeba było uważać, bo np. po pierwszych naszych publikacjach Służba Bezpieczeństwa wzięła z redakcji „Twórczości” próbki maszynopisów. Z tym, że nie pisaliśmy tych tekstów w „Twórczości” i nie wiem, kogo w redakcji podejrzewano.

Polskie Porozumienie Niepodległościowe...

- Jerzy Giedroyc był ojcem chrzestnym Polskiego Porozumienia Niepodległościowego, nie w sensie finansowym, chociaż później pomagał nam, ogłaszając w „Kulturze” zbiórkę pieniędzy na PPN. Ale był naszym ojcem chrzestnym w tym sensie, że zanim przystąpiłem w kraju do organizowania PPN, wielokrotnie z nim rozmawiałem, jeszcze w latach 70., o potrzebie powstania czegoś takiego, o pracy nad programem dla Polski na przyszłość, o potrzebie mówienia o polityce innym językiem niż ten narzucony w Polsce, wreszcie o zwracaniu się nie do władz, ale do narodu. W 1975 r. ogłosiłem artykuł o potrzebie programu dla kraju, zwracając się o pomoc do emigracji, żeby nam ten program ułożyła, ale nie zrobiła tego, o czym zresztą pan Jerzy był przekonany. Program ten, po tym, jak ułożyliśmy go sami, ogłoszony został najpierw w Londynie, w „Tygodniu Polskim”, bo miał on szybszy cykl produkcyjny, a zależało nam na tym, żeby zdążyć na rocznicę Konstytucji 3 Maja. Ale najsilniejsze nasze związki ideowe były niewątpliwie z „Kulturą”, zwłaszcza jeśli chodzi o politykę zagraniczną, o stosunki z naszymi wschodnimi sąsiadami. Na ten temat, poza „Kulturą”, nikt na emigracji sensownie nie pisał.

Giedroyc i Radio Wolna Europa...

- Stosunki między Radiem Wolna Europa a „Kulturą” prawie zawsze były złe, ale jednostronnie złe, bo to „Kultura” krytykowała RWE bardzo surowo albo dość surowo. Ta surowość, poza faktem, że „Kultura” miała o wiele jaśniejszą wizję przyszłości niż Wolna Europa, zwłaszcza w latach 70., wynikała także z tego, że redaktor Giedroyc inne instytucje polityczne sądził według własnych doświadczeń. Zapominał przy tym, że „Wolna Europa” mówi do milionów, a on wydaje pismo czytane przez tysiące, w porywach paręnaście tysięcy ludzi. Trzeba było mówić innym językiem, ale i pamiętać, że adresat jest inny, inaczej reaguje. Szczególnie delikatne kwestie między Państwem a Kościołem mogły być omawiane twardo i bardzo śmiało na łamach „Kultury”, a nie można było w ten sposób problematyki tej poruszać na falach „Wolnej Europy”, dlatego że stawiało to władze PRL w pozycji obrońcy Kościoła, atakowanego przez różnych masonów, imperialistów, dywersantów i oszołomów. Przekonałem się o tym na własnej skórze. Redaktor Giedroyc był władcą swojego imperium, a w „Wolnej Europie” Jan Nowak-Jeziorański władcą był tylko do pewnego momentu, a potem nie mógł już wyrzucać pracowników złych, niewydolnych, głupich czy gadających głupstwa. Miał związane ręce, Jerzy Michałowski bardziej, a ja jeszcze bardziej. I to były strukturalne przyczyny napięć, których nie rozumiałem, zanim sam do Monachium nie przyszedłem, potężnie tam zresztą popychany przez Jerzego Giedroycia. Z jednej strony ciągnął mnie Nowak za nos i uszy, żebym ratował radio bo się rozłaziło, co było faktem, a z drugiej strony pan Jerzy uważał, że nareszcie będzie miał swojego administratora apostolskiego w Monachium i Radio Wolna Europa stanie się ideologicznie jednoznaczne. Będzie stawiać na podziemie, wysuwać jednoznaczny postulat niepodległości itd. Mnie się też wydawało, że można zrobić o wiele więcej, ale kiedy wessany przez stan wojenny przyszedłem do radia, przekonałem się, że nie jest to takie proste. Mam do siebie pewien żal, że nie potrafiłem wytłumaczyć tego panu Jerzemu, ale nie wiem, czy to było do zrobienia.

Kłopoty z Giedroyciem...

Byliśmy dla siebie politycznie, duchowo i osobiście za bliscy, mieliśmy do siebie za dużo zaufania, za dużo pokładaliśmy wzajemnie w sobie nadziei, no i potem, kiedy okazało się, że Giedroyc zamieszcza na łamach „Kultury” artykuły krytyczne, pisane przez ludzi albo złej woli albo źle poinformowanych na temat radia, to nie wytrzymałem tego nerwowo. Z kolei on za szybko zwątpił w to, że robiłem wszystko co mogłem, ale nie obraził się od razu. Ta obraza wyniknęła z mojej naiwności. Byłem mianowicie nieoficjalnym łącznikiem między panem Giedroyciem a kardynałem Henrykiem Gulbinowiczem. Dość często jeździłem do Rzymu, gdzie rozmawiałem z kardynałem Gulbinowiczem, człowiekiem światłym politycznie. Te rozmowy zainicjowane przez naszego korespondenta Karola Wagnera, były dla mnie bardzo pożyteczne, a ponieważ kardynał interesował się polityką wschodnią, bo sam jest wilnianinem, to przekazywałem mu myśli Giedroycia, a jego uwagi panu Jerzemu. Któregoś dnia Gulbinowicz powiedział mi: „Niech pan powie panu Jerzemu, że ostatnim artykułem o prymasie zrobił większą przyjemność Jaruzelskiemu niż SB łapiąc Bujaka”. I ja, jak cielę, powtórzyłem to przez telefon Jerzemu Giedroyciowi. Posłyszałem, że wydyma usta i powiada: „Bardzo się dziwię Gulbinowiczowi, że takie rzeczy mówi”. To była nasza ostatnia przyjazna rozmowa.

Konflikt... 

Dotykamy tu głównego powodu konfliktu między Jerzym Giedroyciem a mną. Pan Jerzy miał duże zastrzeżenia do postawy księdza prymasa Glempa bezpośrednio po ogłoszeniu stanu wojennego i w pierwszych miesiącach jego obowiązywania, Ja też miałem takie wątpliwości, ale uważałem, że nie powinienem ich ujawniać na falach eteru, a raczej zgłosić samemu prymasowi, gdy go zobaczę w Rzymie. Giedroyc na łamach „Kultury” wypowiadał się natomiast bardzo krytycznie. Dwukrotnie w radiu zacytowaliśmy w przeglądach prasy głosy prasy zachodniej na temat prymasa, po półtora zdania, i natychmiast były potworne awantury. W obronie Kościoła atakowanego przez podżegaczy wystąpiła w Warszawie „Trybuna Ludu”, jednocześnie z samego radia wysyłano listy do księdza prymasa i do papieża, o tym, że przyszedł do „Wolnej Europy” taki Najder, który atakuje Kościół, a sam jest podejrzany bo ewangelik chyba. Kiedy do „Kultury” pojechał nasz reporter Tadeusz Mieleszko czyli Jerzy Kaniewicz, pan Jerzy skorzystał z jego naiwności i nagrał wywiad ustawiający wszystkich: Kościół, „Solidarność”, podziemie wobec komuny. Ten wywiad był nie do nadania, ponieważ musiałbym po nim natychmiast opuścić swoje stanowisko w Monachium, o czym świetnie wiedziałem. Zasłoniłem się nienajlepszą jakością techniczną nagrania, ale Giedroyc mi nie uwierzył, że o to chodziło, zresztą słusznie. Może powinienem wtedy wsiąść w samolot i polecieć do Paryża, wszystko panu Jerzemu wytłumaczyć, ale nie wierzyłem we własną moc przekonywania i chyba miałem rację.

Kultura i inteligencja...

Wpływ „Kultury” na kształtowanie się polskich elit politycznych był większy przed 1989 rokiem, a nawet przed połową lat 80., niż później. Od czasu, kiedy większość elit intelektualnych i politycznych w Polsce postawiła na kompromis i na reformę gospodarczą, wspólne dotąd drogi z „Kulturą” zaczęły się rozchodzić. Nie wszyscy to sobie uświadamiali. Dopiero w latach 1989-90 okazało się, że dalekosiężne koncepcje polityki zagranicznej Giedroycia są realizowane w sposób fragmentaryczny i ułomny, jak gdyby półgębkiem. Intelektualiści okazali się o wiele mniej pryncypialni, niżby to wynikało ze szkolenia przez „Kulturę” i z tego faktu, że tymi intelektualistami są. Powinni bowiem przypominać o celach ostatecznych, wartościach naczelnych i pryncypiach. A od kompromisów są elektrycy i inni rzemieślnicy polityczni. U nas nastąpiło wielkie zamieszanie i teraz z perspektywy okazuje się, że „Kultura” jest ważna dla niewielkiego kręgu. A ci, którzy byli hołubieni przez “Kulturę” i sami bardzo ją chwalili, obecnie milczą. I pan Jerzy Giedroyc milczy na temat Kuronia czy Michnika, a przecież były to bożyszcza wczesnych lat 80.

Pożytki... 

Myślę, że „Kultura” zasłużyła sobie na lepszy odbiór w Polsce, bo jest legendą, że odegrała ona ogromną rolę, ale rolę nie tak wielką jak powinna. Powinniśmy się bardziej nią przejąć, uważam. Zawdzięczam „Kulturze” zachętę do niezależnego, śmiałego myślenia o przyszłości, nie wplątanego w aktualia polityczne. A także staranie o to, żeby mówić o sprawach zasadniczych, światopoglądowych nie tym językiem, w którym w Polsce byliśmy zanurzeni, utopieni. „Kultura” dawała impuls i zachętę do szukania nowego sposobu pisania o naszych współczesnych sprawach.

Dom i ludzie...

Warto jeszcze powiedzieć parę słów o samym domu „Kultury”. Przy kolacjach pan Jerzy się odprężał, interesująco i często z humorem opowiadał o czasach przedwojennych i wojennych, o swoich kontaktach z Sosnkowskim, stosunku do Piłsudskiego. Część atmosfery tego domu stwarzali też mieszkający na drugim piętrze Czapscy – Marynia i Józio, ludzie zupełnie inni. Józef Czapski był szalenie dobrotliwy, ogromnie tolerancyjny. Z nim właściwie nigdy nie rozmawiało się o polityce, tylko o malarstwie, o Panu Bogu, cierpiącej ludzkości. Traktowany był tam trochę jak postać z innego świata, chwilami miałem wrażenie, ze Giedroyc go toleruje jako takie dziwne zjawisko. Ale to on stwarzał aurę Maisons-Laffitte, także przyciągając ludzi do tego domu. Przyciągał ich również Kot Jeleński, który tam nigdy nie mieszkał, ale był trwałym elementem „Kultury”, może najsilniejszym w tym zespole, najbardziej wszechstronnym. Osobiście bezkompromisowy, bardzo odważny, w stosunkach towarzyskich, wobec ludzi był bardzo tolerancyjny, co mu niekiedy miano za złe, wytykając np. jego podejście do Iwaszkiewicza. Kiedy Jeleński tam był, rozmowy nie schodziły na tematy polityczne, dotyczyły filozofii, malarstwa, wystaw, nowych wydawnictw, ogólnie kultury, i to się dokładało do tej atmosfery. Jak mieszkaliśmy w „Kulturze” w 1982 r., przed przeniesieniem się do Monachium, to ja z tego natężenia politycznego pryncypializmu, czasami uciekałem na górę do Józia. Kiedyś Józio mi powiedział: „Ale ty nie miej złudzeń, jak nie będziesz dyspozycyjny, to cię wyrzucą w ciemności zewnętrzne”. Przyznaję ze skruchą, że nie wziąłem tego na serio. Pomyślałem sobie, że na pewno potrafię się z panem Jerzym zawsze porozumieć. Okazało się, że Józio miał rację.

***

Przybyszy z Polski przyciągało do „Kultury” także i to, że można tam się było pożywić. Tam się cały czas pracuje, ale posiłki są regularne, nie tak jak w Warszawie i jada się o tych samych godzinach, jak to we Francji. Normalny obyczaj jest taki, że o godzinie 13. wszystko staje, przechodzi się do stołu i to samo dzieje się wieczorem o 19.30. W „Kulturze” kuchnia jest domowa, skromna, ale sycąca. Nie ma żadnych bażantów, na ogół jest duszona wołowina, pieczony schab, zawsze jest wino. Przedtem pan Jerzy wychyla swoje whisky, bo bardzo to lubi. Z Maisons-Laffitte nikt głodny nie wychodzi. Nie są to rozkosze podniebienia, ale są to rozkosze żołądka.

Postacie powiązane

ZOBACZ TEKSTY NA PODOBNY TEMAT


Pomiń sekcję linków społecznościowych Facebook Instagram Vimeo Powrót do sekcji linków społecznościowych
Powrót na początek strony