WOJCIECH KARPIŃSKI
Umarł w wieku 94 lat, do końca twórczo aktywny i to nie jako prywatny człowiek, lecz jako instytucja, którą stworzył, uosabiał i która odegrała w historii Polski, w historii Europy XX wieku rolę zasadniczą. Umarł tak, jak zapewne sobie tego życzył, w pełni działania: wrześniowy numer „Kultury” (636) został rozesłany na niewiele godzin przed jego zgonem, kończył przygotowania numeru październikowego. Poszedł na badania do kliniki. W nocy z 14 na 15 września 2000 roku serce we śnie przestało działać: une mort subite, nagła śmierć – stwierdzili lekarze.
Zachował do ostatniego momentu zadziwiającą sprawność umysłu, umiejętność pracy i ciekawość świata. Mogłem to stwierdzać na zebraniach Funduszu Pomocy Niezależnej Literaturze i Nauce Polskiej: był w tym gronie najstarszy, od najmłodszego dzieliło go przeszło pół wieku, ale to w jego oku zapalało się nagle światło i pamiętał o stypendium już raz komuś przyznanym przed laty, albo dopytywał się rzeczowo o losy jakiejś kwoty; to on na ostatnim spotkaniu rzucił pomysł zwrócenia się do przedsiębiorców polskich o wspomożenie Funduszu i na niewiele dni przed śmiercią wysłał pierwsze listy w tej sprawie.
Gdy umierał, przeżył o trzy lata księcia Adama Czartoryskiego. Od dziesięcioleci było jasne, że ich dokonania można porównywać. Ponad czterdzieści lat temu w szkicu o „Kulturze”, żartobliwie elegijnym i nadal zadziwiającym trafnością charakterystyki i żywością kreski, „Zagubieni romantycy: panegiryk – pamflet – próba nekrologu?” – Wacław Zbyszewski konstatował, że do miejsc związanych na trwałe z polską historią w Paryżu i jego okolicach dopisać należy Maisons-Laffitte. Ale dzisiaj przecież to zestawienie dwóch wielkości wymaga zasadniczego uzupełnienia. O Giedroyciu powiedzieć by trzeba, że to Czartoryski o szerszym polu działania, bo przekształcił fundamentalnie polską politykę i kulturę i splótł je nierozdzielnie, a przede wszystkim, że to Czartoryski, którego plany i ambicje się spełniły. Epilogiem działania domu „Kultury”, choć nie tak wspaniałego jak Hôtel Lambert na Wyspie Świętego Ludwika, jest przecież niepodległa Polska w sytuacji geopolitycznej, jakiej nie mieliśmy od lat kilkuset, tkwiąca w Europie Środkowowschodniej o demokratycznych i – w miarę stabilnych – strukturach państwowych, mająca uregulowane stosunki z niepodległą Litwą, niepodległą Ukrainą, niepodległymi Czechami, niepodległą Słowacją, demokratycznymi i zjednoczonymi Niemcami, Rosją wolną od komunizmu.
Kilka pokoleń odbywało pielgrzymki od podparyskiej stacji kolejowej łukowato wygiętą avenue Charles de Gaulle do domu „Kultury” skrytego w zieleni. Towarzyszyło tej wędrówce przyśpieszone bicie serca: wzruszenie, bo było to od dawna miejsce mityczne; kiedyś obawa, bo były to wizyty zakazane; a także uczucie skrępowania przy zetknięciu się z osobowością trudną do przeniknięcia i budzącą wielki szacunek; a wreszcie, nie ma co ukrywać, lęk przed napadami złego humoru despotycznego władcy tego domu – Faxa, ostatniego i najbardziej chimerycznego z dynastii cocker spanieli „Kultury”.
W tych dniach myślę ze szczególnym wzruszeniem o Zofii Hertz, która towarzyszyła wysiłkom Jerzego Giedroycia od lat już prawie sześćdziesięciu; podkreślał, że bez niej „Kultura” nie mogłaby istnieć i było to dla wszystkich oczywiste. Myślę o jego bracie, Henryku Giedroyciu, poświęcił życie „Kulturze”, on także; jego rozsądkowi, jego sumienności i taktowi zawdzięcza wiele ten dom. A im, i tym twórcom, którzy się wokół pisma skupili i znaleźli w nim żywotną przestrzeń duchową, nieskończenie wiele zawdzięczamy my wszyscy. Jerzy Giedroyc stworzył wydawnictwami „Kultury” dzieło trwalsze niż jego żywot czy żywot tych, którzy się z nim stykali. To przecież on wydawał najważniejsze utwory literatury polskiej XX wieku, te, które wyznaczają jej silny nurt. Trwać będą tak długo, jak długo trwać będzie zainteresowanie polskim słowem.
Kiedy patrzę teraz, w obliczu jego śmierci, na dzieło Jerzego Giedroycia, ogarnia mnie poczucie wdzięczności. A także poczucie radości. Czuję się bogatszy, czerpię radość z uświadomienia sobie tego faktu: żyjemy w okresie Polskiego Odrodzenia, odrodzenia społecznego i kulturalnego. Tego odrodzenia był Jerzy Giedroyc jednym z najważniejszych współtwórców, można powiedzieć, że był jego wielkim redaktorem. To odrodzenie dostrzegałem przede wszystkim w dziełach Gombrowicza i Miłosza, a także Czapskiego, Herlinga-Grudzińskiego, Wata, Jeleńskiego, Stempowskiego, ale w ostatnich dekadach to odrodzenie zatoczyło coraz szersze kręgi: promieniowanie osobowości polskiego papieża, niezależny ruch społeczny ukoronowany przez Solidarność, a wreszcie cudowne wydarzenia roku 1989, które odbieram jako niespodziewany prezent od losu i mam nadzieję, że nigdy nie przestanę być za ten dar wdzięczny i radować się nim: upadek muru berlińskiego, upadek komunizmu, upadek Związku Sowieckiego – to wszystko zmieniło oblicze Polski, oblicze Europy, nasze myślenie o człowieku i myślenie o świecie.
Jest radosnym doznaniem żyć w takich czasach. I zupełnie nie odczuwam, aby te przemiany należały do przeszłości, wręcz przeciwnie, „Kultura” była zwiastunem postaw, które dopiero w ostatnich czasach zdobyły prawo publicznego istnienia. Dlatego nie odbieram śmierci Giedroycia jako końca epoki. Przecież to on jest współtwórcą nowej epoki. Wielkość jego dokonania wyraża się w tym, że jego dzieło nie zniknie, nie może zniknąć. Otwierał nowe szlaki, nowe perspektywy. Literatura polska wyznaczana przez pisarzy zbójeckich jest literaturą jutra. Polityka suwerenności, wolności, uznania dla wartości jest polityką na dzisiaj i na jutro.
Wojciech Karpiński
„Tygodnik Powszechny”, nr 39 z 24 września 2000 r.