MAREK ŻEBROWSKI
Laureaci najważniejszych w świecie nagród literackich, wybitni publicyści, filozofowie, politycy i historycy – indeks autorów „Kultury” to zestawienie najświetniejszych i najbardziej znanych polskich nazwisk II połowy XX wieku. Ale jeden z najważniejszych w dziejach pisma tekstów opublikowany został jako list do redakcji, o autorze którego po dziś dzień prawie nic nie wiemy.
O ukraińskie „A”
„W pierwszej połowie lat pięćdziesiątych jeszcze trudniej niż w latach trzydziestych było głosić program zbliżenia polsko-ukraińskiego” – podkreśla w tekście, otwierającym tom „Nie jesteśmy ukrainofilami” Paweł Kowal. Tym większy szacunek budzi, jak wielką wagę już wtedy właśnie przykładała do relacji polsko-ukraińskich „Kultura”. Problematykę tę poruszał m.in. Juliusz Mieroszewski, który podkreślał, że „oficjalna” emigracyjna Polska – tak stronnictwa rządowe, jak i te, należące do Rady Politycznej – nie miała de facto żadnego w tym zakresie programu, a „wszelki nasz program wschodni musi się zacząć od ukraińskiego „A””. W tym samym 1952 roku na łamach „Kultury” ukazywać się zaczęła „kronika ukraińska”, co najmniej od roku 1948 planowana przez Giedroycia. Ukazywały się też w „Kulturze” artykuły poświęcone poszczególnym zagadnieniom stosunków polsko-ukraińskich czy też samej kulturze ukraińskiej, jak np. J. Łobodowskiego „Ukraińska literatura emigracyjna” czy B. Lewyckiego „Ukraińcy a likwidacja Powstania Warszawskiego”.
Jednym z pierwszych istotnych tekstów, poruszających to zagadnienie na łamach „Kultury” był – opatrzony uwagą, iż „odpowiada poglądom zespołu” pisma i zamieszczony w tym samym, co wyżej cytowane argumenty Mieroszewskiego, numerze – artykuł J. Łobodowskiego „Przeciw upiorom przeszłości”. Polemizując zarówno z emigracyjnymi publicystami polskimi, jak i ukraińskimi konstatował Łobodowski, że siedem lat emigracji z punktu widzenia dialogu między tymi narodami zostało zmarnowane. „Czas byłby najwyższy, aby Polacy zrozumieli, że Ukraińcy są odrębnym narodem (...), Ukraińcom zaś wyszłoby na dobre, gdyby przeprowadzili chociaż częściową rewizję swych poglądów na dawną Rzeczpospolitą, a na międzywojenne dwudziestolecie spojrzeli także i od strony polskiej”, przekonywał publicysta. O jednym z kluczowych punktów spornych pisał: „Ziemia Czerwieńska historycznie, etnograficznie i kulturalnie nie jest ziemią ukraińską tylko, ani polską tylko. Jest ziemią wspólną, o wspólnych zazębiających się o siebie osiągnięciach cywilizacyjnych i kulturalnych, i wspólnej sześćsetletniej historii”. Podkreślając, że ukraińscy działacze boją się możliwego w przyszłości federacyjnego związku Ukrainy z Rosją, przekonywał, iż „sama Ukraina, jak sama Polska, Rumunia czy Węgry – to dla waszyngtońskich businessmanów żaden kontrahent, zwłaszcza w zestawieniu z Rosją. (...) Ale Ukraina jako członek federacji, obejmującej kraje Europy środkowo-wschodniej, nie powinna żywić obaw, tak daleko idących”. Ostrzegając, iż przeciwdziałać można tylko zawczasu, Łobodowski wspominał: „Mówił mi kiedyś młody ukraiński publicysta (...): „Tak, my tu rozmawiamy przyjaźnie, czujemy się dobrze ze sobą, zgadzamy się w wielu sprawach, ale myślę, że za kilka lat spotkamy się na moście w Przemyślu i będziemy strzelać do siebie”. Może to i prawda. A przecież, i takie możliwości biorąc pod uwagę, każdy z nas, nosząc poczucie odpowiedzialności wobec Boga i swego narodu, winien uczynić wszystko, by przynajmniej w drobnej części przyczynić się do rozładowania wzajemnej nienawiści. Jeśli fatalizm historyczny ciąży nad nami do tego stopnia, że do ugody nie dojdzie, że pozostaniemy wrogami, jeśli mamy w przyszłości spotkać się nie na odległość przyjaźnie wyciągniętej dłoni, ale na odległość miecza, to niech-że to będzie naprawdę miecz, naprawdę rycerska szpada, a nie zbójecki nóż i siekiera! Dzieli nas morze krwi i wieki zaciekłej walki. Ale czy nic nas nie łączy? (...) Oto cmentarz na Monte-Cassino. Śpią tam snem wiecznym pod ramionami tego samego krzyża obok Polaków i Ukraińcy. Czy nikt z pielgrzymów do monte-kassyńskiego pobojowiska tego nie zauważył? Więc jeśli żywych, jeśli żywych nie stać na wyrwanie się z objęć przedwiecznych widm, niech chociaż ten żołnierski cmentarz zastąpi drogę powracającym upiorom przeszłości”.
Głos Łobodowskiego nie spotkał się z zainteresowaniem prasy londyńskiej, niezwykle pozytywnie przyjęto go jednak na łamach prasy polskiej w USA i Kanadzie, gdzie autor „Głosu Polskiego” wyrażał swoje przekonanie, iż „w ramach ewentualnej federacji (...) może się znaleźć we Lwowie miejsce tak dla Polaków, jak i dla Ukraińców, podobnie jak we Wilnie dla Litwinów, Polaków i Białorusinów, modlących się zgodnie do Ostrobramskiej”. Jerzego Giedroycia niezwykle cieszyły liczne reakcje emigracyjnej prasy ukraińskiej na tekst Łobodowskiego, o czym pisał w liście do J. Stempowskiego z 29 marca 1952 roku (por. m.in. artykuły w pismach: „Новий шлях”, „Украiньскi вiстi”, „Свобода”, „Християньский голос” czy „Крила”). Kilka miesięcy później Mieroszewski proponował – uznając, iż spory na temat tworzenia kondominium polsko-ukraińskiego na Ziemi Czerwieńskiej przekraczają, podobnie jak sprawy ruchu federacyjnego, kompetencje emigracyjnych reprezentacji politycznych – powołanie Polsko-Ukraińskiego Biura Studiów. „Emigracja stanowi okres szczególnie podatny dla prywatnych inicjatyw politycznych – twierdził publicysta. – Rządy emigracyjne są skrępowane ograniczeniami swych pełnomocnictw i wskutek tego ich zdolność negocjowania jest minimalna. Natomiast zespół publicystów, historyków, czy niezależnych polityków polskich i ukraińskich nie jest w swych studiach i rozważaniach niczym ograniczony”.
Bardziej, niż u Łobodowskiego, analityczny charakter miało opracowanie Wł. Bączkowskiego „Sprawa ukraińska”, które jednak nie zostało zauważone przez inne polskie pisma emigracyjne. Bączkowski dowodził, że mimo wszystkich ciemnych stron sprawy ukraińskiej w okresie dwudziestolecia międzywojennego, rok 1939 i „upadek Polski (...) była to zarazem największa, w latach 1939-1945, klęska polityczna Ukraińców i innych narodów uciśnionych w Rosji”.
Wreszcie pod koniec roku 1952 dyskusja „ukraińska”, toczona na łamach „Kultury” odbiła się ogromnym echem w prasie emigracyjnej. Stało się to za sprawą bodaj najważniejszego w dziejach „Kultury” listu od czytelnika. Był nim Józef Majewski, alumn seminarium duchownego w Pretorii. Nawiązując do Zjazdu Polonii Amerykańskiej w Atlantic City, cytował on wypowiedzi emigracyjnych polityków, domagających się uznania polskiej granicy wschodniej na linii traktatu ryskiego, a więc zgodne z oficjalnym stanowiskiem wszystkich istotnych czynników politycznych emigracyjnej sceny. „Jesteśmy chyba jedynym narodem – komentował te słowa Majewski – który żyje wspomnieniami przeszłości i patrzymy na rzeczywistość obecną przez szkła XIX wieku, kiedy to słowa Rzeczpospolita Polska oznaczały Koronę, Litwę i Ruś”. „Tak jak my Polacy mamy prawo do Wrocławia, Szczecina i Gdańska, tak Litwini słusznie się domagają Wilna, a Ukraińcy Lwowa” – pisał. Jak dowodził, choć przed 1939 rokiem większość mieszkańców tych dwóch miast uważała się za Polaków, po zakończeniu wojny Kresy zostały „wyczyszczone” z Polaków, a Litwini czy Ukraińcy nigdy Polsce tych miast nie podarują. Niechże więc oni – „którzy gorszy niż my los przeżywają” – cieszą się nimi, a „my zaś zwróćmy oczy na Wrocław, Gdańsk i Szczecin”. Dopiero taka postawa – twierdził młody seminarzysta – zapewnić może Polakom zaufanie ze strony wschodnich sąsiadów dla projektów federacji Europy środkowo-wschodniej.
„Nieporozumienie czy tani patriotyzm?”
Pierwsza bodaj na wypowiedź J. Majewskiego zareagowała endecka „Myśl Polska”, publikując na swych łamach list T. Piszczkowskiego. Pytał on, w jakim celu „Kultura” – uprawiająca „od dłuższego już czasu „politykę”, na którą czas najwyższy, aby cała opinia polska jak najostrzej zareagowała” – list ów opublikowała. Domagał się też, aby właściwe władze duchowne J. Majewskiego „pouczyły go o obowiązkach kapłana”. Z łamów pism emigracyjnych temat nie schodził przez kilkanaście miesięcy, a sama „Kultura” kolejne listy od czytelników – w sumie w liczbie szesnastu – publikowała przez pół roku. Już w styczniu 1953 roku ukazała się pierwsza ich część, wraz ze stanowiskiem Związku Ziem Północno-Wschodnich RP, którego przedstawiciele w liście Majewskiego – „jeżeli autor jest Polakiem” – „dopatrywali się wypowiedzi, podlegających kodeksowi karnemu za zdradę stanu”. J. Relidzyński wątpił, czy „Kultura” zechce w ogóle wydrukować jego list, J. Skarbek-Michałowski dowodził polskości Kresów, zaś M. Nowara zarzucał pismu „zdradę Polski”, uznawał jego postawę za gorszą od stanowiska Stanisława Mikołajczyka i wymawiał prenumeratę. Podobne stanowisko zajmował dr T. Rosol, którego interesowała również narodowość seminarzysty z Pretorii i który publikację jego listu uznawał za „przeoczenie Redakcji”. Jednak listy te – wydrukowane w ramach „Kroniki ukraińskiej” pod wspólnym tytułem „Nieporozumienie czy tani patriotyzm?” – poprzedzała znamienna nota Redakcji, sformułowana na podstawie wytycznych Giedroycia przez J. Mieroszewskiego (por. list J. Giedroycia do J. Mieroszewskiego z 8 grudnia 1952 roku). Podkreślano w niej, że choć kolumna listów do redakcji jest „wolną trybuną”, to nie znaczy to, by pismo nie podzielało poglądów ks. Majewskiego. „Polska może odzyskać i utrzymać byt niepodległy tylko w ramach sfederalizowanej całej Europy”, także Europy Ukraińców i Białorusinów – przypominała Redakcja i podkreślała, że wobec niebezpieczeństwa imperializmu rosyjskiego uznać należy istnienie niepodległej Ukrainy za sprawę dla Polski pierwszorzędną. Jednocześnie odrzucała zarzuty o „handlowanie ziemiami Rzplitej”: „na emigracji nikt nie jest upoważniony do zaciągania jakichkolwiek zobowiązań dotyczących zmiany granic”. Zespół „Kultury” przewidywał, że wiele sporów granicznych w Europie będzie trzeba kiedyś rozwiązać za pomocą rewizji granic, w tym – ryskiej granicy Polski. To jednak będzie zadanie przyszłych, upoważnionych reprezentacji każdego z zainteresowanych narodów, obowiązkiem emigracji jest natomiast przedyskutowanie tych zagadnień w przyjaznej atmosferze.
Opublikowane przez „Kulturę” listy, krytykujące głos J. Majewskiego, doczekały się też odpowiedzi czytelników, popierających stanowisko pisma: K. Piszczka; J. Dziewanowskiego; T. Chruściela. J. Czaplicki deklarował wręcz zamówienie stałej prenumeraty. Ponownie zabrał też głos J. Majewski, który prostował, iż nie jest księdzem, a dopiero alumnem, że pochodzi z Husiatynia nad Zbruczem, jest „tylko Polakiem, a nie żadnym warszawiakiem, lwowiakiem, wilnianinem itp.”. „Jako uczeń polskiej szkoły średniej na uchodźtwie w roku 1944 po raz pierwszy usłyszałem o teorii Międzymorza – pisał. – Od tego czasu żywo interesuję się problemami Europy środkowo-wschodniej i utrzymuję, że tylko federacja może położyć kres wszelkim nieporozumieniom między poszczególnymi narodami w tej części Europy”. W maju „Kultura” wydrukowała wspólne oświadczenie Zarządów Związku Ziem Północno-Wschodnich RP i Południowo-Wschodnich RP. Podpisani pod nim działacze już sam fakt druku listów w sprawie głosu J. Majewskiego w „Kronice ukraińskiej” uznawali za „próbę wyłamania się od zasady obrony całości Polski”, godzącą w najbardziej żywotne interesy Polski i obrażającą uczucia społeczeństwa polskiego. Zgoda na jakąkolwiek dyskusję w tym zakresie oznaczała ich zdaniem „podważanie naszych słusznych praw, ustalonych w 1923 roku przez Radę ambasadorów mocarstw Sprzymierzonych”, a przedtem objętych traktatem ryskim. Intrygującego znaczenia nabierało dla czytelników oświadczenia pojęcie porozumienia, gdy Związki stwierdzały, iż „próby pozyskiwania przyjaznych stosunków z innymi narodami drogą wykazywania gotowości do ustępstw terytorialnych” mogą tylko utrudnić szansę osiągnięcia tegoż, ponieważ „osłabiają przekonanie kontrahenta, iż Polska będzie do upadłego bronić swoich granic”. W tym samym numerze „Kultury” W. Trofimczyk dziwił się – „znając Pana Redaktora tyle lat jako dobrego Polaka” – że Giedroyc opublikował list, którego autorem jest „wielebny księżulo z Afryki dotknięty nadmiernym działaniem słońca”, przysposabiający się zapewne „na prywatnego kapelana p. Mikołajczyka”. Pojawiły się też głosy czytelników, którzy ze stanowiskiem J. Majewskiego się nie zgadzali, ale protestowali przeciwko stylowi krytyki, z jaką się spotkał. Niewątpliwie najważniejszy był w tej sekwencji głos Józefa Mackiewicza. On również nie zgadzał się z listem alumna z Pretorii, jednak swój list poświęcił niemal wyłącznie wolności słowa – a w zasadzie jej brakowi – na emigracji. „Większość Polaków wciąż nie może pojąć – pisał – iż prawdziwej kultury nie zdobywa się za pośrednictwem drylu i to nie tylko na podwórzu koszarowym, ale także na podwórkach otoczonych drutem politycznego regulaminu”. Za sprzeczne z pojęciem kultury właśnie uważał Mackiewicz „grożenie ks. Majewskiemu paragrafami kodeksu karnego tylko za to, że ośmielił się mieć inne zdanie, niż wszyscy”. Ostatnimi czytelnikami, których głosy „Kultura” w dyskusji tej wydrukowała, byli T. Drobniak i St. W. Szczepanowski, których wypowiedzi zamieszczone zostały w numerze z czerwca 1953 roku. Część listów nie znalazła się w druku, jak choćby ten od J. Skoryny z 5 marca 1953 roku – z sugestią, że J. Majewski dostał „rozmiękczenia mózgu” od afrykańskiego słońca i propozycją, by redakcja przestała wydawać pismo po polsku: „na pewno lepszym interesem będzie dla Panów drukowanie podobnych bredni po litewsku lub po ukraińsku”. Podobny los spotkał wiele listów, nadesłanych już po zamknięciu przez redakcję dyskusji w numerze majowym.
Wbrew obawom Juliusza Mieroszewskiego, który 19 stycznia 1953 roku pisał do Giedroycia: „trwa zmowa milczenia wokół nas – nawet w sprawie Lwowa i granicy ryskiej nikt nie podejmie z nami walki”, właśnie ta sprawa znalazła dość szeroki oddźwięk w innych tytułach emigracyjnej prasy. Szybko stała się też jednym z kluczowych wyznaczników stosunku czytelników do „Kultury”. Życzliwy jej Piotr P. Yolles na łamach „Nowego Świata” wyrażał początkowo nadzieję, że „instynkt samozachowawczy i nowy prąd federacyjny” sprawią, że dla obu stron Lwów przestanie być „naszym” Lwowem, a w dwa miesiące później zastanawiał się, „czy biedny kleryk jeszcze żyje, czy dosięgły go kamienie i słowa rodaków”. Dla Zygmunta Nowakowskiego natomiast list seminarzysty z Afryki stał się powodem do niezwykle ostrego felietonu, zamieszczonego w „Dzienniku Polskim i Dzienniku Żołnierza”. Majewski, „zupełny analfabeta”, „człowiek, który nic nie wie” oddawał – zdaniem Nowakowskiego – polskie Kresy w momencie, kiedy nie wypowiedziała się na temat ich przyszłości administracja amerykańska i kiedy Niemcy coraz łakomiej patrzą na Ziemie Odzyskane, które w związku z tym „stanowią w rękach zarówno Zachodu jak Rosji atut bardzo ważny dla pozyskania Niemców”. „Jeśli będziemy brnąć dalej tą drogą – ironizował londyński felietonista – przyszła Polska może otrzymać granice takie, jakie niegdyś miało Księstwo Warszawskie, ale prawdopodobnie bez Warszawy. Przecież księstwo czy księstwa mazowieckie były do 1526 roku lennem cesarzy niemieckich i Zygmunt Stary przywłaszczył je sobie w sposób bezprawny. (...) Zresztą Kraków był kilkukrotnie w rękach Czechów. Byliby głupi, gdyby nie skorzystali z gwiazdkowej wyprzedaży Polski, urządzonej przez ks. Majewskiego”. Zupełnie inaczej oceniał Nowakowski stanowisko samej „Kultury” i jej propozycje dialogu polsko-ukraińskiego, zwłaszcza te, wyrażane przez J. Łobodowskiego: „Myśl dobra. Początek w postaci listu ks. Majewskiego fatalny – pisał. – Zainicjował dyskusję „w przyjaznej atmosferze”, oddając Wilno i Lwów bez dyskusji. Jaki może być dalszy ciąg przyjaznej dyskusji? Można oberwać kuflem w łeb”. Nowakowski porównał też postawę Majewskiego do St. Mikołajczyka i do podpisanego przez gen. Sikorskiego układu z Majskim, co wzbudziło – ogłoszony na tych samych łamach – sprzeciw J. Skarbka-Michałowskiego i kolejną reakcję mikołajczykowskiego „Narodowca”. Z kolei „Myśl Polska”, informując o omówionym wyżej stanowisku związków „wschodnich”, pisała o „niepoczytalnym wystąpieniu” Majewskiego i solidaryzującej się z nim redakcji „Kultury”. Podobne zresztą stanowisko, jak obydwa związki, zajęła część innych organizacji polskich. Stowarzyszenie Polskich Kombatantów w Chicago uznało na przykład, że pismo „oddało usługę Rosji Sowieckiej”, a „szkoda jest tem większa, im większa jest pozycja „Kultury” w polskim życiu emigracyjnym, im większa jej poczytność i autorytet, zdobyty u czytelników nie tylko polskich, ale i niepolskich, którzy mogą „Kulturę” uważać za pismo miarodajne dla oceny nastrojów polskiej opinii na uchodźtwie”. Informując o takim stanowisku chicagowskich kombatantów, ale też Klubu Dyskusyjnego w Chicago i szeregu organizacji polskich w Brazylii, Zdzisław Stahl konstatował w „Orle Białym”, że postawa „Kultury” wynika z tego, że „brak własnych przekonań przymierzy się tu zapewne z kalkulacją handlową, która poucza, że wypowiadanie na swoich łamach sensacyjnych i prowokujących opinię tez wpływa korzystnie na poczytność”. Mieroszewski ad personam skrytykował Stahla, przywołując opinię Cata-Mackiewicza, iż „bagaż polityczno-ideowy, jaki wnieśli do obozu piłsudczyków secesjoniści ze Stronnictwa Narodowego był wybitnie ujemny. Politycy ci (...) nie są ani pełnokrwistymi piłsudczykami, ani prawdziwymi endekami”. Publicysta wytykał swym oponentom, że metoda stwierdzenia, które z wartości są dla społeczeństwa polskiego bezspornymi, według nich „polega na dekretowaniu. W n-rze 34 tegoż tygodnika („Orła Białego” – przyp. aut.) ukazał się artykuł wstępny pt. „Dogmaty”, w którym zadekretowano, co jest „sporne”, a co jest „niesporne””. Odnosząc się zaś do meritum dyskusji, wywołanej listem Majewskiego, Mieroszewski domniemywał, iż nikt z atakujących „Kulturę” nie czytał redakcyjnej Noty i przypominał, że Redakcja uznała jedynie, iż wolne reprezentacje obu narodów będą musiały wypowiedzieć się co do ewentualnych zmian granicznych. „Czy Redaktorzy „Orła Białego” nie zamierzają uznać zmian w sytuacji polsko-ukraińskiej w jej aspekcie politycznym i terytorialnym – pytał „Londyńczyk” – gdy zmiany te zostaną ratyfikowane przez Sejm suwerennej Rzplitej? Zespół „Kultury” niczego innego nie proponował”. Uznając swobodną dyskusję i wolność słowa za fundament kultury politycznej, Mieroszewski deklarował w imieniu pisma, że będzie ono walczyć z „bezmyślnym emocjonalizmem (czyli: tanim patriotyzmem)”.
Opinia emigracyjna w pierwszych latach powojennych przyzwyczajona była do prowadzenia „dialogu” z Ukraińcami w oparciu o założenie, iż – jak pisał ówczesny minister spraw zagranicznych rządu na uchodźstwie Mieczysław Sokołowski – „(...) spraw terytorialnych nie powinniśmy w ogóle podejmować, gdyż formalnie i zasadniczo nie możemy się zgodzić, że takie sprawy istnieją” (por. list M. Sokołowskiego do J. Lipskiego z 6 października 1952 roku, IPMS). W świetle takiego stanowiska nie dziwi burzliwa reakcja na publikację w „Kulturze” wizji ukraińskiego sztandaru, powiewającego nad Lwowem. Wraz z artykułem Łobodowskiego, stanowiła owo „ukraińskie A”, które prowadzić miało do sformułowania po latach koncepcji „ULB”. A przedstawił tę wizję w swoim liście Józef Z. Majewski, pochodzący z Husiatynia nad Zbruczem alumn seminarium w Pretorii. Jakie były jego dalsze losy, czy zdarzyło mu się opublikować coś jeszcze? Nie wiemy. A może wiedzą P.T. Użytkownicy portalu kulturaparyska.com? Czekamy na wszelkie informacje.