Zdjęcie
Zdjęcie Juliusza Mieroszewskiego na biurku Redaktora. / Sygn. AG_7333
FOT. ADAM GOLEC

Wena do polityki...

ANDRZEJ STANISŁAW KOWALCZYK


Rozdział z książki Andrzeja S. Kowalczyka "Wena do polityki. O Giedroyciu i Mieroszewskim" wyd. Więź 2014, tom I. Publikujemy za zgodą Autora. Tytuł od redakcji, tytuł oryginalny rozdziału:

„Ten pierwszy, bałaganiarski «Laffitte», trochę ku­lig szlachecki, trochę Jama Michalikowa"[1]

Pierwszy numer „Kultury” był ostatnią pracą wydawniczą Instytutu Literackiego we Włoszech. Wcześniej już zapadła decyzja przeprowadzki do Paryża. Rzym leżał wówczas z dala od głównych szlaków europejskich uczęszczanych przez Polaków, nie stał się też ośrodkiem emigracji polskiej. Nie brakowało problemów bytowych, źle działała poczta, zawodziły telefony, urząd skarbowy wymierzał podatki według swego upodobania. Klimat miasta odczuwano jako prowincjo­nalny. Włoska Partia Komunistyczna była potęgą i wywierała wielki wpływ na klimat życia publicznego[2]. O przeniesieniu się do Paryża zdecydowano na początku 1947 r. „Co się zaś tyczy Giedroycia − pisał Czapski do Vincenza − o którym jego podwładny i nasz przyjaciel Gustaw Grudziński pisze, że «pracuje jak dozorca niewolników z sarnimi oczami», otóż ten «dozorca» zjeżdża w tych dniach i bardzo jest możliwe, że przewędruje z Rzymu z całym dobytkiem i Instytutem do Paryża. To wszystko najbardziej ponuro się zapowiada dla mojej pracy indywidualnej, bo tu się zrobi taki zjazd różnych polskich tygrysów, że boję się, że pożremy się wzajemnie, ale może z tego wyjdzie jakaś Trybuna Ludów, nie podwórkowa tylko”[3].
Jeszcze w Rzymie skompletowano teksty do kolejnego numeru „Kultury”, który wydrukowany został już w Paryżu i w nowym formacie[4]. W nocie wstępnej Redakcja apelowała o trzy tysiące prenumerat, bo taka liczba pozwoliłaby przekształcić „Kulturę” w miesięcznik. Konstatowano upadek czytelnictwa związany z pogorszeniem się warunków materialnych emigracji, a także z „kryzysem zaufania do słowa drukowanego”, jaki spo­wodowało „nieprzerwane pasmo rozczarowań politycznych” w ostatnich latach. Pismo stało się miesięcznikiem już od kolejnego numeru, bo wydawanie kwartalnika w emigracyjnych warunkach nie miało sensu. Ważna w tej nocie była deklaracja o konieczności dialogu pomiędzy Polakami, którzy „żyją, tworzą i pracują w kraju i pomiędzy nami, którzyśmy wybrali świadomie emigrację polityczną”. Rozłupywanie kultury polskiej na krajową i emigracyjną jest ślepym zaułkiem. W notce poświęconej temu numerowi w krajowym „Odrodzeniu” cytowano tylko zdania o kryzysie czytelnictwa i apel o trzy tysiące prenumerat. Autor przepowiadał „Kulturze” i literaturze emigracyjnej krótki żywot, skoro ci, którzy byli naprawdę poczytni, dawno wrócili do kraju, a ci, co pozostali, albo nie piszą, albo odzywają się rzadko, albo piszą często, ale „stanowią zera”[5].  Podwójny numer odnotował w „Dziś i Jutro” Dominik Horodyński, który nazwał Kulturę” „najlepszym na pewno pismem powojennej emigracji”[6].
Publicysta „Odrodzenia” miał wiele racji. Kryzys instytucji kulturalnych był powszechny. Brakowało pieniędzy, które roztrwoniono bądź rozkradziono, brakowało również zainteresowania dla spraw kultury. Przy powojennej likwidacji nieruchomości RP w Londynie uzyskane fundusze rząd rozdzielił między cztery partie polityczne, pomijając inne cele, w tym kulturę[7]. Zygmunt Nowakowski ironizował, że łatwiej ktoś dostanie zapomogę lub pożyczkę na zakup ma­szyny np. do podciągania oczek w poń­czochach − niż np. pisarz subwencję na zakup maszyny do pisania, choć zda­wałoby się, że i to, i tamto jest warszta­tem czy narzędziem pracy. „Nie róbmy z siebie większych dziadów, niż jesteśmy” − wołał publicysta − i proponował dobrowolny podatek jednego szylinga rocznie na Fundusz Kultury[8]. Wkrótce ukazał się kolejny artykuł na ten temat, ostrzejszy w tonie. Tadeusz Nowakowski pisał o katastrofie czytelnictwa: z dwutysięcznego nakładu książki nabywców znajdowało tylko 30 egzemplarzy, „Wiadomości” miały kilkuset prenumeratorów, a „Kultura” w Wielkiej Brytanii 200. Na przedstawienia teatralne nie przychodziło nawet 30 osób, choć w Anglii liczbę Polaków szacowano wówczas na 165 tysięcy, w samym Londynie mieszkało około 30 tysięcy. „Po co nam polskie niezależne pisma − ironizował z goryczą publicysta − po co nam polskie książki, jakaś własna literatura i sztuka? […] Czy nie lepiej przemijać po cichu, a powoli, bez śladu, znaku i pamięci, bez ambicji, zachcianek i głosu, jak w małej murzyńskiej wiosce, nad rzeczką Kindula-Kilikubwa? I w spożywaniu chleba naszego codziennego doczekać dni ostatnich […] aby przyszłym archeologom kultury wiadome było, że pozostało po nas wielkie i puste NIC”[9].
Zresztą i pod względem politycznym emigracja wchodziła w bardzo trudny okres. Proklamowana pod egidą premiera Tomasza Arciszewskiego w końcu 1944 r. „zgoda narodowa” nie trwała długo. W czerwcu 1947 r. zmarł prezydent Władysław Raczkiewicz. Na tle następstwa po nim doszło do kolejnego konfliktu, tym razem między Stronnictwem Narodowym a PPS, która nie uznała nowego prezydenta Augusta Zaleskiego. W końcu czerwca 1947 r. PPS wraz z innymi stronnictwami lewicowymi i centrowymi powołały Koncentrację Demokratyczną, będącą w opozycji wobec prezydenta i rządu. Ten z kolei nie miał poparcia partii, co kwestionowało znaczenie Rady Narodowej, uchodzącej za emigracyjny parlament. Rozpoczęła się długa seria konfliktów nurtujących życie polityczne emigracji. Niezdolność do kompromisu, warcholstwo, lekceważenie przyjętych norm, upadek autorytetu przywódców i partii, niesnaski i intrygi rychło skompromitowały ideę kontynuacji państwowości II RP na wychodźstwie, zwaną legalizmem[10].
 
 *
W lipcu 1947 r. Hertzowie zaczęli organizować przeprowadzkę do Paryża, gdzie od 1945 roku Czapski kierował placówką 2. Korpusu i Ministerstwa Informacji. Giedroyc wyjechał do Paryża wcześniej. Hertz dostał od Anglików specjalny wagon, w którym zmieścił się skromny bagaż osobisty całej trójki i magazyn książek. Hertzowie przybyli do Paryża 13 października, miasto było sparaliżowane przez strajk generalny. Rzeczy pozostały na bocznicy kolejowej w wagonie, który rozładowany został dopiero w Maisons-Laffitte. Zatrzymali się w hotelu Minerva przy rue des Écoles w dzielnicy łacińskiej, ale ciasnota uniemożliwiała pracę. „Pokój był tak mały − wspominała Zofia Hertz − że kiedy otwierałam szafę, to Zygmunt musiał kłaść się na łóżku. Nie można było pisać na maszynie, bo nie było miejsca”[11]. Ani o wynajęciu mieszkania w Paryżu, ani tym bardziej o kupnie nie było mowy. Miasto robiło przygnębiające wrażenie, zwłaszcza w porównaniu z Rzymem, który po wojnie szybko odzyskał blask. „Biedne i ciemne miasto” − wspominała Zofia Hertz[12]. Obowiązywały kartki na chleb, od 1 września obniżono rację dzienną do 200 gram na osobę[13].
Francja znajdowała się w głębokim kryzysie społecznym. Kraj stracił pozycję mocarstwa, imperium kolonialne było zagrożone. Gospodarka nie mogła osiągnąć poziomu produkcji z roku 1939, spadała liczba ludności. Tylko pomoc amerykańska w ramach planu Marshalla ratowała gospodarkę francuską od załamania. Komuniści, zdobywając jedną czwartą głosów w wyborach, stali się potężną siłą i od roku 1944 wchodzili w skład rządu, skąd, jako czynnik awanturniczy i destrukcyjny, zostali usunięci w połowie 1947 r. Drogą strajku generalnego usiłowali obalić rząd. W opinii publicznej ujawniły się głębokie podziały, skupiła się ona wokół skrajnie odmiennych obozów politycznych. W wyborach samorządowych w październiku 1947 r. zwyciężyła partia gen. de Gaulle’a RPF, ale komuniści zebrali niemal 30% głosów.
W kilka miesięcy później, w lutym 1948 r., komunistyczny zamach stanu w Czechosłowacji zakończył pierwszą fazę procesu integracji bloku wschodniego, Stalin kontrolował wszystkie kraje, jakie Zachód oddał mu w Teheranie i w Jałcie.
Liczni intelektualiści zachodnioeuropejscy pozostawali pod urokiem ideologii komunistycznej. Jeżeli nawet nie należeli do partii, to uznawali ją za uniwersalny program, byli wyznawcami konieczności i historii, czcicielami Stalina. „Groteskowe i zaskakujące jest — pisał w roku 1949 Aron — że europejska lewica uznała za swego Boga jakiegoś budowniczego piramid”[14]. Znany filozof Merleau-Ponty, profesor w Collège de France, wydał w roku 1947 książkę Humanisme et Terreur, która była apologią polityki Sowietów, paktu Ribbentrop−Mołotow nie wyłączając, Stalin bowiem posługuje się terrorem w obronie humanistycznych ideałów[15]. Merleau-Ponty potępił imperializm Anglosasów, a krytykę Związku Sowieckiego uznał za podżeganie do wojny. W marksizmie widział diagnozę ludzkiej kondycji, prawdę o człowieku i o sensie dziejów. Sympatyzujący z komunizmem intelektualiści nie wahali się zaprzeczać istnieniu obozów pracy przymusowej w Związku Sowieckim. Po wykonaniu wyroku śmierci na małżeństwie Rosenbergów, skazanych w Stanach Zjednoczonych za szpiegostwo na rzecz Związku Sowieckiego, Jean-Paul Sartre pisał, że przyzwolenie i obojętność Amerykanów na ten wyrok uczyniły z ich kraju „kolebkę nowego faszyzmu […]. Ameryka to wściekły kraj. Zerwijmy wszystkie łączące nas z nią więzy, bo inaczej wścieklizna i nas dopadnie”[16].
We Francji wielką popularnością cieszyła się idea neutralizmu, z niechęcią odnoszono się do Paktu Atlantyckiego. Lewicowi, choć bynajmniej nie komunistyczni, i katoliccy publicyści manifestowali swą niechęć do Stanów Zjednoczonych w imię tożsamości europejskiej. Redaktor „Le Monde” i publicysta Hubert Beuve-Méry uważał, że Amerykanie stanowią dla Francji poważniejsze niebezpieczeństwo niż Niemcy czy Związek Sowiecki[17]. Znakomity historyk Lucien Febvre żalił się na agresywność Amerykanów, którym „brutalnym zakusom w dziedzinie nauki, kultury i edukacji” muszą się Francuzi przeciwstawiać… na konferencjach UNESCO. „Oto już trzy lata, odkąd zderzamy się z konsekwentną i systematyczną polityką dławienia naszego języka i naszych idei”[18]. Stalinizm i „imperializm amerykanizm” wielu uznawało za równie groźne dla Europy, z równym wigorem należało im stawić czoło. W kwietniu 1953 r. katolicki „Esprit” piórem Jeana-Marie Domenacha wzywał Europę Zachodnią do walki przeciw „hegemonii amerykańskiej i jej niemieckiej zmienniczce”[19].
Klimat duchowy Francji — jak pisze Tony Judt — był równie prowincjonalny jak w innych krajach Europy, niemniej dzięki napływowi emigrantów Paryż znów stał się ośrodkiem kosmopolitycznym, „naturalnym europejskim domem wydziedziczonego intelektualisty, biurem informacyjnym współczesnej myśli i polityki europejskiej”[20].
 
*
Wyjazd z Rzymu, bez wątpienia konieczny, był dla Giedroycia krokiem w nieznane, może nawet trudniejszym niż opuszczenie Polski we wrześniu 1939 r. czy wstąpienie do wojska w 1941 r. Choć formalnie wciąż był żołnierzem, parasol ochronny 2. Korpusu nie istniał. Emigranci zwierali szeregi, intelektualiści wiązali się z instytucjami, łączyli w grupy, w pismach pojawiało się coraz więcej tekstów o ésprit de corps wychodźstwa, nowe zasady formułowali niezłomni: Tymon Terlecki, Stefania Zahorska, Zygmunt Nowakowski, Ryszard Piestrzyński, Zdzisław Stahl. Giedroyc jednak nie chciał wydawać pisma, które byłoby jeszcze jedną emigrancką kapliczką. Nie interesował go wzór tradycjonalistycznych „Wiadomości”, kombatanckiego „Orła Białego”, rewizjonistycznego „Lwowa i Wilna”, katolickiego „Życia”, narodowej „Myśli Polskiej”, czy piłsudczykowskiego „Za Wolność i Niepodległość”. Redaktor nie zamierzał wiązać się z londyńskim establishmentem ani formułować opinii konserwatywnej części wychodźstwa, irytowała go emigracyjna retoryka[21]. A jednocześnie nie interesowała go skromna rola wydawcy i księgarza, na jaką zdecydował się w Paryżu Kazimierz Romanowski, właściciel „Libelli”, też rozpoczynający pod auspicjami 2. Korpusu. W roku 1947 Giedroyc na scenie publicznej był nikim, nie mógł nawet pretendować do jakiegoś stanowiska w londyńskim światku wydawniczo-prasowym, bo wszystkie miejsca były już zajęte.
Decyzję o całkowitym uniezależnieniu ułatwiła na pewno Giedroyciowi obecność i gwarancja lojalności Hertzów i Czapskiego. Francuskie kontakty malarza, jego talenty towarzyskie i urok okazały się dla Giedroycia bezcenne, zwłaszcza w tych pierwszych latach paryskich[22].Redaktor znał francuski słabo, czytał, ale nie mówił; po angielsku i niemiecku nawet nie czytał. Jak dałby sobie radę bez Hertzów poliglotów? O księgowości nie miał pojęcia, prowadzenie prywatnej firmy w normalnych, nie okupacyjnych, jak we Włoszech, warunkach było nie lada wyzwaniem, a co powiedzieć o kontaktach ze skrupulatnym i nieufnym fiskusem francuskim, o manewrowaniu w gąszczu paragrafów prawa handlowego i przepisów podatkowych? Jak by sobie poradził bez chwytającej te sprawy w lot Zosi? A kontakty z drukarzami, wydawcami, korekty, prenumeraty, korespondencja, ekspediowanie tysięcy egzemplarzy, setek kilogramów? Kto by to robił za marne grosze, gdyby zabrakło Hertzów? Trzeba powiedzieć jasno, że Giedroyc mógł myśleć o przyszłości, planować swoje kampanie tylko dzięki przyjaźni i bezinteresownej pracy kilku osób. Bez nich drugi start „Kultury” w Paryżu był nie do pomyślenia.
Ta nieformalna, oparta na więzach przyjaźni grupa była na emigracji zjawiskiem wyjątkowym. Niezłomni, a zresztą nie tylko oni, mieli inne wzory społecznej organizacji. Władze „państwowe” (prezydent, rząd), partie polityczne, organizacje kombatanckie były przeniknięte duchem hierarchicznym, urzędowym, formalnym. Mieroszewski chwaląc Lidię Ciołkoszową i Marię Danilewicz za obiektywizm i zdrowy rozsądek, zauważył en passant, że marazm życia politycznego na emigracji spowodowany jest antyfeminizmem jej „wodzów”: „Cóż to byłaby za ożywcza zmiana, gdyby w Radzie Trzech [ciało powołane przez stronnictwa jako przeciwwaga dla kwestionowanego prezydenta Zaleskiego] zasłużeni i czcigodni generałowie poszli na emeryturę, a ich miejsce zajęły panie Ciołkoszowa i Danilewiczowa. Obawiam się jednak, że byłoby je bardzo trudno uprosić, ponieważ posiadają zbyt wiele… zdrowego rozsądku”[23]. W istocie, wychodźstwo zdominowane było przez polityków starej daty i zdemobilizowanych żołnierzy,jedni i drudzy, wdrożeni do dyscypliny, zapatrzeni w strukturę, pilnowali regulaminów. Aktywnych Polek na emigracji nie brakowało, ale emigrant polityczny był mężczyzną. W „Kulturze” taki patriarchat był nie do pomyślenia, męsko-kobieca dwuwładza potężnych osobowości stanowiła o sile przedsięwzięcia. „Zosia Hertz ma jakąś piekielną witalność − nie krył podziwu Zbyszewski − jakąś niespożytą energię. Może by Giedroyc mógł cudem jakimś znaleźć równie idealną korektorkę, maszynistkę, sekretarkę, administratorkę i… kucharkę oraz panią domu w jednej osobie. Byłby to cud. Ale takiego dynamo, takiego ładunku inicjatywy na pewno by znaleźć nie mógł, bo sądzę, że w całej Polsce go nie ma”[24].
Bezdomnej ekipie Instytutu Literackiego Czapski zaproponował przejęcie najmu wilii w Maisons-Laffitte, miasteczku liczącym wówczas kilkanaście tysięcy mieszkańców, położonym nad Sekwaną, 30 km na północny zachód od Paryża. Miejscowość miała liczne zalety, była wystarczająco daleko od stolicy, by zniechęcić przypadkowych gości, bezpośrednie połączenie kolejowe z Gare de Saint-Lazare zapewniało dobrą komunikację z Paryżem.
W piwnicach domu, podczas okupacji użytkowanego przez Niemców, placówka 2. Korpusu urządziła magazyn żywności pochodzącej z zapasów wojskowych, dokarmiano nią Polaków paryskich w epoce marnych przydziałów kartkowych. Giedroyc i Hertzowie przyjechali do Maisons-Laffitte 31 października 1947 r. Sam dom więcej zapowiadał niż dawał, przede wszystkim należało go odgruzować i posprzątać, bo nie było gdzie spać, a nawet rozłożyć rzeczy. Willa była całkowicie zdewastowana przez Niemców − wspominała Zofia Hertz − „wyrwane futryny z okien i drzwi, brud, w salonie resztki ogniska, część domu była w gruzach”. Pierwsza noc upłynęła przybyszom na uładzeniu jakiejś minimalnej przestrzeni życiowej. Dom poznawali stopniowo, w miarę porządkowania, kuchnię odkryli dopiero po kilku miesiącach[25].
Po zainstalowaniu się w Maisons-Laffitte i wydrukowaniu drugiego zeszytu „Kultury” wspólnie dokonano bilansu. Na żadne dochody nie można było na razie liczyć, prenumeratorów nie było, książki z magazynu nie sprzedawały się, miesięcznik wysyłano bezpłatnie. Kapitał początkowy stanowiły pieniądze ze sprzedaży rzymskiej drukarni OGI, które przypadły Instytutowi[26]. Po zsumowaniu wszystkich stałych wydatków, jak druk, papier (bardzo drogi, zdobywany na czarnym rynku), czynsz, opłaty za prąd, wodę, etc., ustalono wysokość miesięcznej pensji − każdy otrzymał 15 tys. franków. Była to kwota bliska płacy minimalnej we Francji. W kolejnych latach, w miarę inflacji, pensje w Instytucie rosły, ale zawsze oscylowały w okolicach salaire minimal.
Do Francji nie przeniósł się Gustaw Herling-Grudziński. Wcześniej wszystko wskazywało na to, że Herling raczej zostanie we Włoszech, gdyż zaręczony był z Lidią Croce, córką filozofa Benedetto, z którą poznał go Józef Czapski. Gdy jednak z Polski przyjechała malarka Krystyna Domańska, Herling zerwał zaręczyny i ożenił się z nią. Świadkiem na ślubie był Zygmunt Hertz, Zofia urządziła przyjęcie weselne. W lecie 1947 r. Herling z żoną wyjechał do Londynu. Giedroyc zachęcał go, by dołączył do ekipy we Francji, ponowił zaproszenie z Maisons-Laffitte, bo cenił dobrze zapowiadającego się młodego autora. Ale pogrążona w chaosie strajkowym Francja nie wydała się Herlingowi dobrym miejscem, zaproponował Redaktorowi współpracę z Londynu. Giedroyc zgodził się na to i zaofiarował Herlingowi pensję, jaka brali w „Kulturze” wszyscy. Pisarz chciał być współredaktorem pisma i postawił warunek, że będzie dostawał wcześniej cały materiał do lektury. Giedroyc nie zamierzał z nikim konsultować treści pisma i odmówił. Stosunki zostały zerwane[27]. Józef Czapski pisał do Stanisława Vincenza, komentując artykuł Herlinga w „Wiadomościach”: „Zmartwiło mnie bardzo wystąpienie Grudzińskiego […] to człowiek wartościowy, który bardzo wiele temu właśnie Giedroyciowi zawdzięcza, ileż razy byłem świadkiem, jak się Jerzy rozbijał o to, by, kiedy Gustaw był w wojsku, mu pomóc, ułatwić mu pracę, urlop, wydać mu książkę itd. Wystarczyło, że rozszedł się z Jerzym (o pensję!), żeby zaraz tak występował”[28].
Więcej światła na rozstanie z Herlingiem na tle relacji personalnych w rzymskim Instytucie Literackim rzuca list Zofii Hertz do Giedroycia z września 1947 r. „Zaczynam naprawdę żałować, że śladem innych Twoich współpracowników nie wybrałam linii mniejszego oporu, przynajmniej nie wyglądałabym jak zgaga i spałabym spokojnie. Otóż dziś rano telefonował do mnie Sznarbachowski i oświadczył mi, że miał list od Gustawa […]. Gustaw pisze m.in., cytuję dosłownie: «Zasadniczo uzgodniliśmy z Giedroyciem, że na okres pierwszych paru miesięcy zaczepię się jakoś w Londynie i będziemy redagowali «Kulturę» na osi Londyn−Paryż. Dopiero potem, gdy uzyskam Travelling Document, uprawniający do wycofania się na wypadek krachu do Anglii [wyróżnienie ZH], wyjadę do Paryża». Nie wiem, jak Ty się zapatrujesz na takie stawianie kwestii. W każdym razie ja nie zamierzam pracować na geniuszy czy poetów, niezdających sobie sprawy z codziennego życia, ale za to umiejących tak dokładnie zabezpieczać sobie tyły. Nie wiem, czy to jest wpływ Twojego rozpaskudzania Gustawa, na co niejednokrotnie zwracaliśmy Ci uwagę, czy też to, że dostał jakąś intratną posadkę w Londynie, a może fakt, że z wrodzoną sobie hojnością obiecałeś mu regularnie wypłacać pensję w Londynie, dopóki nie urządzimy mu locum w Paryżu. Jak się już namordujemy, nalatamy, zaharujemy, wystaramy o możliwość przyjazdu, poślemy dokumenty i pieniądze na podróż, to Gucio łaskawie zjedzie. Otóż uprzedzam Cię zupełnie lojalnie, że czasy przywożenia Guciowi żywności, dzielenia, starania mu się o dodatki na żonę itp., co on zresztą życzliwie przyjmował, nie poczuwając się do najmniejszego rewanżu − minęły. Wiesz dobrze, że osobiście nic nie mam przeciwko Gustawowi i że chciałam, aby towarzysz-literat przyjechał do Paryża i był z nami razem, mimo że niewątpliwie byłby dla nas pozycją raczej obciążającą, ale jeżeli z towarzysza zaczyna wyłazić cynik, nie tylko leń − to już nawet dla mnie jest trochę za dużo. Jestem zupełnie zdegutowana [sic] i chcę wierzyć, że współpracę z Gustawem ustaliłeś w formie bardziej luźnej − to znaczy, że będziesz mu płacił za to, co efektywnie zrobi, a nie za to, czego nie robi − jak dotąd. Może Ci się moje rozumowanie wydać dziwne, ale jestem zdenerwowana i zaczynam odczuwać całkowite zmęczenie”. I puentowała z właściwą sobie swadą: „Dobił mnie zupełnie Sznarbachowski, który pokazawszy mi wyżej wspomniany ustęp […] listu Gustawa − na wyrażone przeze mnie zdziwienie odnośnie [do] stanowiska Gustawa, odpowiedział: «Nie rozumiem, dlaczego się Pani dziwi, przecież on musi myśleć o przyszłości, przecież on ma żonę». Widocznie ja jestem dziwożona albo żmija czy coś w tym rodzaju, jeżeli nie całkiem ordynarny osioł i wół roboczy”[29].
Tak więc Giedroyc spotkał się z wetem swoich współpracowników, którzy nie zamierzali dłużej tolerować uprzywilejowanej pozycji Herlinga-Grudzińskiego w zespole. Niemniej decyzję o odejściu z Instytutu i pozostaniu w Londynie pisarz podjął sam. „Bardzo mnie dziwi Gustaw − pisała Zofia Hertz do Redaktora − ale trzeba się trzymać zawsze zasady, że baba z wozu koniom lżej. Jak nie chce, to trudno. Nie można się przejmować”[30].
Mimo że Herling odmówił wyjazdu do Francji, Redaktor nie stracił nadziei na jego współpracę. W końcu listopada 1947 r. starał się wyjednać u ministra Pragiera subwencję dla niego, aby mógł oddać się pracy literackiej i współuczestniczyć w redagowaniu „Kultury”. Podkreślał, że uważa Herlinga za „największy i najbardziej obiecujący talent młodego pokolenia emigracyjnego”[31].
W czerwcu 1949 r. Czapski zlikwidował paryską placówkę 2. Korpusu przy 174, rue de l’Université i zamieszkał w domu „Kultury”[32]. Wcześniej znalazła tam schronienie jego siostra Maria Czapska, która w 1945 r. wydostała się z Polski.
Brat Giedroycia, Henryk, dołączył do grupy „Kultury” w roku 1952. Po wojnie osiedlił się w Londynie i przez dwa lata starał się bez skutku o stypendium, by dokończyć rozpoczęte we Włoszech studia politechniczne. Imał się różnych zajęć. Redaktor starał się mu pomóc, ale nic nie wskórał. Pod niejednym względem był Henryk przeciwieństwem brata, powściągliwy i refleksyjny, nie angażował się politycznie, wiódł życie prywatne. W roku ożenił się z Włoszką Ledą Pasquali (zmarła w roku 2002). Mieszkali w Paryżu. W „Kulturze” zajmował się sprawami administracyjnymi i prenumeratą. Z upodobaniem i talentem fotografował, utrwalając życie codzienne domu przy avenue Corneille. Zmarł w roku 2010.
Pracownicy „Kultury” zgodzili się na egzystencję skromną, tymczasową, która miała być służbą sprawom wielkim, ale coraz trudniejszym do zdefiniowania. Tworzyli ośrodek, który miał być nie szańcem ani redutą, tym mniej symbolem, lecz warsztatem pracy, redakcją, wydawnictwem, miejscem spotkań i rozmów Europejczyków, którym los Europy Wschodniej leżał na sercu. Mogli, jak ogromna większość emigrantów zatroszczyć się tylko o własny byt, włączyć się w wielką powojenną regenerację Europy Zachodniej, ale wybrali inaczej, bo życie wyłącznie prywatne, poczucie dosytu i posiadanie nie mogły ich zadowolić[33].
  
*
W memuarach i listach Jerzego Giedroycia Maisons-Laffitte istnieje właściwie tylko jako nazwa i punkt systemu komunikacyjnego. Ale przyjaciele i autorzy „Kultury”, poświęcili miastu sporo uwagi.
„Przenosiny z Rzymu do Maisons-Laffitte − pisał z perspektywy dwudziestu lat Jerzy Stempowski − zdają się świadczyć, że «Kultura» narodziła się pod szczęśliwą gwiazdą. Mało zapewne jest miejsc sprzyjających w równym stopniu pracy myśli w obliczu katastrofy historycznej. W tym małym miasteczku widać jak na dłoni trzy epoki, oddzielone od siebie latami przemian gwałtow­nych, podobnych do trzęsienia ziemi. Ciągłość i jej brak są tu jed­nakowo uderzające.
Pierwszym nawarstwieniem jest pałac i park z XVII wieku. Pałac wzniósł znakomity Mansart dla markiza de Longueil. Gościł w nim Ludwik XIV, Voltaire chorował w nim na ospę. Po rewolucji nabył go marszałek Lannes i gościł w nim Napoleona. Po restau­racji kupił go bankier Jacques Laffitte. Zwycięskie mieszczaństwo zachowało pałac, ale zniszczyło park, będący jednym z najpięk­niejszych wyrazów manii wielkości XVII wieku. W poszukiwaniu pieniędzy Laffitte rozparcelował część parku, zachowując tylko główne aleje. Stojące dziś wśród drzew wille są jak grzyby, pora­stające pień obalonego dębu […].
Ostatnim nawarstwieniem jest część miasteczka wzniesiona przez drobną burżuazję w okresie przedwojennym. Jest to chaos domków dwupiętrowych, budowanych najoszczędniej. Brzydota ich zasmuca i dziwi. Między pięknymi wzorami dawnymi i nową dzielnicą nie ma nic wspólnego. Ciągłość została tu przerwana. Lecz i czasy drobnego mieszczaństwa zbliżają się do końca. W kil­ku miejscach wznoszone są bloki mieszkaniowe dla nowych mieszkańców, niepretendujących do posiadania własnego domku z miniaturowym ogródkiem.
Ta defilada wieków stawia emigrantowi różne pytania. Czy ży­cie Warszawy i Kra­kowa uległo równie głębokim przemianom?”[34]
W Maisons-Laffitte znajduje się znany tor wyścigów konnych, co dowcipnie wykorzystał Kajetan Morawski w swoim pamflecie: „Pod rozłożystymi drzewami Maisons-Laffitte skupiły się najznaczniejsze stajnie wyścigowe francuskie. My mamy tam tylko jednego konia, ale szlachetna to szkapa ta «Kultura» po Buncie z Polityki. Życzę redaktorowi, by trzymał się mocno w siodle i tak jak dawniej, nie oglądając się ani w prawo, ani w lewo, z hercem jechał na przeszkody”[35].
Klimat Maisons-Laffitte starał się oddać Wacław Zbyszewski w eseju poświęconym ludziom „Kultury”. Możemy przyjąć, że bardzo podobnie wyglądało miasteczko w tę pierwszą zimę Giedroycia i Hertzów:
„Na dworze ziąb grudniowy; już o czwartej się ściemnia, od Atlantyku wieje zmarznięty podmuch, ale zawsze jakby z podszewką nadchodzącej odwilży, z zapaszkiem wiosny. Po ulicach Laffite’u szybko przebiegają ludzkie cienie, załatwiające ostatnie dzienne sprawy przed udaniem się na spoczynek […]. Wracając z miasteczka […] szło się długą aleją, znaczoną willami bogatej burżuazji de la belle epoque; ale wyrwy w płotach, nieodmalowane sztachety, zapuszczone dróżki świadczyły o przewrotach socjalnych i majątkowych w burzliwym XX wieku. Potem trzeba było przebiec rodzaj zagajnika, po omacku, w ciemnościach, omijając drzewa i krzaki, zarośla i rowy; i ilekroć z tych gąszczów dobiegałem do furtki prowadzącej do «mego» Laffitte’u, czułem, jak ciężar spadał mi z serca, a z gardła odpadały jakieś kleszcze […]. W alei do z rzadka oświetlonego domu biegłem już raźniej i weselej; wnet szczekanie poczciwego Blacka, wówczas młodego szczeniaka […] stwarzało atmosferę domu i własnego gniazda. Po grudniowej szarudze nawet zimny hall wejściowy wydawał się przytulny. Zaraz na lewo można było się umyć w lodowatej wodzie rozpadającej się łazienki”[36].
Siedzibę „Kultury” na Korneju Zbyszewski zapamiętał jako „starą ruderę z wieżyczką, balkonem, tarasem, oszkloną werandą, cały zły gust XIX wieku, który, dzięki patynie starości, nabrał romantycznego uroku, wdzięku czasów, które odeszły. Dookoła stary, zapuszczony ogród, cienista aleja, pokrzywy, którymi porosły klomby i trawniki, sczerniałe murki, rozłożyste drzewa, gąszcz krzaków, cień zagajnika, opadające tynki przypominały polskie dwory”[37]. W istocie, dom miał rozległy ogród, liczący prawie 7000 m2, zaniedbany, ale bardzo malowniczy. Izolował od otoczenia, zapewniał ciszę. Z czasem urządzili mały warzywnik, kilka grządek truskawek. Kwitnący na różowo kasztanowiec roztaczał cień w upalne popołudnia. Był tam stolik, przy którym piło się kawę[38].
Podobny obraz dzielnicy, domu i miasta pozostawił Czesław Miłosz: „ów pierwszy dom «Kultury» […] pavillon wielkiej brzydoty i niewygody, i chłód podparyskiej zimy, na który niezbyt pomagały pękate chaudières ładowane węglem, i ta dzielnica ciągnących się kilometrami kasztanowych alei, zwały suchych liści i razem coś z dziewiętnastego wieku w Twerze czy Sarajewie”[39].
Inne zgoła wrażenie odniósł Jerzy Stempowski, któremu miejscowość i dom bardzo przypadły do gustu, w 1949 r. rozważał nawet, czy nie przenieść się na stałe do Francji, ale chyba nie myślał o zamieszkaniu na avenue Corneille, bo raczej nie nadawał się do życia w takim kolektywie. „Mieszkam tu u moich znajomych w starej i zniszczonej częściowo willi z zapuszczonym parkiem o wielkich drzewach − pisał do ojca. − Jest tu tak pięknie, że nawet odległy o pół godziny drogi koleją Paryż mnie nie ciągnie. Miejsce jest idealne do czernienia papieru […]. Chciałbym tu spędzić całe lato”[40].
Jeden z największych pokoi na parterze, na prawo od wejścia, przeznaczony został na bibliotekę. Uderzał kontrast między stanem domu a doskonałym porządkiem księgozbioru. „Widok tych książek − wspominał Zbyszewski − pieczołowicie zebranych, ponumerowanych, pokatalogowanych, starannie odkurzonych, poukładanych na długich półkach aż po po­wałę − w tym domu, w którym nie było mebli, nie było opału, nie było nic − jeszcze zwiększał poczucie wyzwania światu, epoce, życiu, jeszcze pogłębiał wrażenie bezsensowności, jeszcze wyostrzał wrażenie zaczarowanego domostwa”[41]. Czasami w tym właśnie pokoju nocowano gości, m.in. Zbyszewskiego: „Przygarnięty przez Giedroycia, mieszkam w tej bibliotece, na dwa piętra wysokiej: śpię na polowym żelaznym łóżku, przykrytym wojskowymi kocami; w środku stoi piecyk żelazny, dymiący, przedpotopowy, z długą rynną z blachy, która kręcąc się i stukając, dochodzi do okna i, opatulona starymi gazetami, przez nieszczelną szybę wyprowadza dym z pieca. Do tego żelaznego piecyka zgrabiałymi rękami znoszę z piwniczki drwa i co godzina weń z trudem wciskam po jednym klocu […] co za radość, gdy wreszcie w tej zziębniętej skrzyni żelaznej znowu buchnie ogień! Po czym, w trzech sweterkach, w kusym płaszczyku, z kocem na nogach, skulony jak najbliżej piecyka, w kulawym krzesełku, czytam Prousta czy Baudelaire’a”[42]. Ogrzewanie było słabą stroną domu: „Zimą to był koszmar − wspominała Zofia Hertz − to noszenie kubełków, rąbanie drzewa, wynoszenie popiołu, ciągły kurz i brud, ręce co chwila czarne, w dwóch pokojach upał, w trzecim zimno, a w hallu, łazience i na schodach mróz trzy razy większy niż na dworze. Toteż przez osiem zim nie wychodziłam z grypy”[43].
Dom miał dziesięć dużych pokoi, wszystkie okna wychodziły na drzewa. Obok biblioteki na parterze Czapski miał pracownię, w trzecim pokoju mieściło się biuro. Dwa małe pokoje Giedroycia były na półpiętrze, drugie półpiętro zajmowała Maria Czapska, Hertzowie mieszkali na ostatniej kondygnacji. Kilka innych pokoi zajmowali goście, którzy chętnie nawiedzali willę na avenue Corneille. W sumie dom liczył dziesięć dużych pokoi doskonale rozplanowanych. Ale najważniejszym miejscem była kuchnia, gdzie spotykali się goście i domownicy. Ściany wyłożone były białymi kafelkami, prawie całe wnętrze wypełniał drewniany stół nakryty ceratą. Służył on do przyrządzania posiłków i jedzenia, a także do zajęć redakcyjnych, do robienia korekty i rachunków. Tu toczyło się życie towarzyskie. „Z kuchni − wspominał Zbyszewski − rozlegał się głos Zosi Hertz, wołającej: «Kolacja, kolacja». Ta kuchnia by­ła mi miła, bo była najcieplejszym zakątkiem tego dziwnego domu”. Kuchnia była domeną Zofii Hertz, mężczyznom przypadły funkcje pomocnicze, np. zmywanie naczyń. Ale co gotować? W Rzymie żywili się w stołówkach i jadłodajniach, jedyny prze­pis kulinarny, jaki pani Zofia przywiozła z Włoch to była receptura parzenia kawy. Ustalono, że wszystkim odpowiada zupa pomidorowa. Kiedy udało się określić składniki, pani Zofia włożyła do garnka jarzyny, mięso, wsypała ryż, dolała wody i ugotowała. Smakowało. Taką zupę pomidorową jadali, dopóki nie zjawił się na Korneju ktoś w kulinariach lepiej obeznany i nie oświecił profanów. Posiłki zakrapiano czerwonym wytrawnym winem[44].
Mieszkańcy domu schodzili się do kuchni dwa razy dziennie, po jedzeniu, przeglądano pocztę, komentowano bieżące wydarzenia. Tutaj − wspominał Zbyszewski − planowano numery „Kultury”, wyceniano szansę prenumeraty, rzucano projekty, dyskutowano o znajomych, wspominano dawne czasy. „U głowy stołu, vis-à-vis jedynego okna zasiadał Jerzy Giedroyc, już nie obiecujący mło­dzieniec, już nie genialne dziecko, ale człowiek dojrzały, przedwcześnie posiwiały, trochę celebrujący patriarcha, skupiony, godny, dostojny, z rzadka uśmiechnięty, raczej z wyrazem zbolałym, często kraczący. Pamiętam, jak nieraz brwi mu się stroszyły, twarz mu się boleśnie wykrzywiała i cedził przez zęby, po przeczytaniu jakiegoś papierka: «Po tej ostatniej podwyżce papieru już naprawdę nie wiem, czy potrafimy wydać następny numer ‘Kultury’». Cisza grobowa na tę wieść na chwilę zalegała ubogą kuchenkę, aż Zygmunt Hertz przerywał ten nastrój apokalipsy opowiadaniem starych warszawskich kawałów «z taką brodą». Ale efekt był, czar pękał, le rouge robił swoje, zaczynano pleść trzy po trzy, ten wspomniał, że X jest świnią, inny go bronił, życie odbierało swoje prawa: nawet nachmurzony Giedroyc czasami się uśmiechał”[45].
Decyzja kontynuowania działalności Instytutu Literackiego i wspólne osiedlenie się w Maisons-Laffitte miało swoje istotne konsekwencje życiowe. Hertzowie musieli się zdecydować, czy chcą mieć dzieci. W roku 1947 Zofia kończyła 36 lat, Zygmunt 39. Zofia Hertz wspominała, że decyzja negatywna narzucała im się jako coś oczywistego: „To zupełnie nie wchodziło w rachubę… To było takie dziwne, ta wojna, to wszystko”. Nie mieli nic, nie robili planów, praca pochłaniała ich całkowicie[46].
Hertzowie, gdyby nie Instytut Literacki, z łatwością znaleźliby pracę i odbudowaliby życie na co najmniej dobrym poziomie. Dla Giedroycia Instytut był jedynym wyjściem z powojennego impasu. Nie miał zawodu, który mógłby mu zapewnić na obczyźnie utrzymanie, nie znał poza rosyjskim żadnego języka i nie miał zdolności lingwistycznych (po 50 latach spędzonych we Francji tylko czytał po francusku), z trudem nawiązywał kontakty, nie sposób wyobrazić go sobie jako wykonawcę cudzych poleceń. Mógł funkcjonować tylko w polskim środowisku emigracyjnym, ale nie potrafił się przymusić do zachowań konformistycznych, niezbędnych w tej grupie. Poza bratem, Hertzami i Czapskim nie miał nikogo bliskiego, na kim mógłby się oprzeć. Henryk sam potrzebował jego pomocy, Czapski zaś miał własną misję, której nie chciał się wyrzec, ponadto utrzymywał siostrę Marynię.
Giedroyc czy Czapski, którzy byli bezżenni, zyskiwali w Maisons-Laffitte dom i warsztat pracy, oddalali widmo pustki i samotności. W 1956 r. redaktor w liście do Wacława Zbyszewskiego pisał o tym aspekcie swojego pracoholizmu. Rozżalonemu przyjacielowi, który po raz kolejny dostał kosza od wybranki, Giedroyc pisał, że jego zabiegi matrymonialne to raczej sposób ucieczki od rzeczywistości. „Piszę to tym odważniej, że obaj jesteśmy w podobnej sytuacji: strach przed samotnością, który się z wiekiem pogłębia (no i rozczarowaniami) oraz strach przed odpowiedzialnością. Ty jak i ja właściwie nie wierzymy, że jesteśmy na siłach wziąć odpowiedzialność za kogoś, tym bardziej, że nie możemy sobie dać rady z samym sobą. Ja się ogłuszam «Kulturą», całym tym młynkiem, a Ty wmawiasz w siebie, że się nieszczęśliwie kochasz”. Redaktor widział trzy wyjścia: ożenek („ostatecznie kandydatek na żonę nie brakuje”), samobójstwo albo znalezienie „wystarczająco przyzwoitego” celu w życiu. „Ja osobiście − przyznawał − jestem zbyt wielkim tchórzem, by wybrać jedno z pierwszych rozwiązań i staram się wypełnić pustkę rozwiązaniem nr 3. Nie jest to rozwiązanie idealne, ale w jakiś sposób pomaga mi żyć. Z moim zdrowiem nie jest też najlepiej i gdybym chciał, miałbym aż nadto wystarczające powody do paniki i histerii. Ale co to pomoże”[47].
Na Korneju nastąpił podział zadań, ale wiele rzeczy robili wszyscy, począwszy od korekty, na sprzątaniu, zakupach i zmywaniu po posiłkach skończywszy. „Ci, którzy biorą do ręki roczniki «Kultury» i książki wydane przez Instytut Literacki […] powinni − pisał Miłosz − pomyśleć chwilę o garnkach kuchennych, o przygotowywaniu obiadu i kolacji przez te same trzy, cztery osoby, odpowiedzialne za redakcję, korekty i ekspedycję”[48]. Co miesiąc należało wysłać pocztą kilka tysięcy numerów pisma i książek. „Całymi dniami Zygmunt − wspominał Zbyszewski − niczym rikszę, pchał taczkę wypełnioną po brzegi torbami pełnymi książek. Czasami próbowałem mu pomagać, ale szybko rezygnowałem: zły stan mego serca był idealną wymówką od przerażającej harówki”[49].
Uwagi Zbyszewskiego umknęła rola Giedroycia. Nieskłonny do wyznań, w liście do przyjaciela Redaktor czuł się zobligowany do opisania swojej sytuacji: „Przyznaję, że w ostatnich czasach byłem dla Ciebie bardzo chwilami nieprzyjemny i że może ton listów też jest niedobry […] Na to składa się parę powodów. Przede wszystkim mój stan, który mnie samego od pewnego czasu niepokoi. Jestem po prostu przemęczony, zagoniony, z szarpniętymi nerwami i dużą ilością kłopotów i przykrości osobistych. To jest nie tylko wina mego złego systemu pracy, ale zrozum, że nawet przy dużej witalności nie można mimo wszystko tak ciągnąć przez parę lat. To wygląda na dość sprawnie pracującą maszynę «Kultura», ale aby to kręcić, to wymaga totalnego poświęcenia się. Ja naprawdę muszę wstać pierwszy i kłaść się ostatni, zmywać garnki czy nosić paczki, bo inaczej wszystko trzaśnie. Mogę tak nieludzko eksploatować Zosię czy Zygmunta, dając im stale (podświadomie ma się rozumieć) [do zrozumienia] że ja pracuję więcej od nich i że nie traktuję ich jako personelu podwładnego. Dzisiaj przy tym rozrośnięciu się pracy administracyjnej wszystko piszę sam: jest tego od 10 do 16 listów dziennie, dodaj do tego łamigłówki finansowe, by jakoś kręcić nie wpadając w długi przekraczające możliwości uregulowania w razie krachu, korekty etc. Na myślenie, czytanie i pracę redakcyjną” zostają już strzępy”[50].
            W marcu 1948 r. ekipa Instytutu Literackiego demobilizowała się w Calais. Odsuwali ten moment tak długo, jak mogli, bo opuszczenie wojska oznaczało utratę żołdu i racji żywnościowych.
            Samodzielne życie po wyjściu z PKPR rozpoczął w Londynie również Juliusz Mieroszewski. Imał się różnych zajęć. Przez kilka miesięcy był pomocnikiem kucharskim w polskiej restauracji na Oxford Street. Gotował niemal tak dobrze, jak pisał, jego pomidory faszerowane miały wielkie wzięcie. Potem wyuczył się tapicerki i robił tapczany, kanapy, fotele. Zajęcia te były jednak dość męczące i mało dochodowe. Po półtora roku wrócił do pióra, pisał po polsku i po angielsku, publicystykę i prozę fabularną. Zamieszczał swoje teksty w magazynach angielskich, w „Orle Białym” i „Wiadomościach”[51].
            Przez pierwszy francuski rok „Kultura” rozsyłana była za darmo pod adresy Polaków, Ukraińców, Żydów na różnych kontynentach. Nazwisko Giedroycia niewiele mówiło nawet inteligentom, za „Kulturą” nie stała żadna instytucja emigracyjna. Przyjaciele, tacy jak Wańkowicz, Vincenz, Janta-Połczyński, kaptowali prenumeratorów, ale przybywało ich powoli. Pieniędzy, które ekipa Instytutu Literackiego przywiozła z Rzymu, starczyło na dwa lata. Giedroyc liczył, że w ciągu kilku lat pismo stanie się samodzielne finansowo, był zdecydowany utrzymać całkowitą niezależność finansową i polityczną. Pomóc temu miała redukcja wydatków, niskie koszty pracy wykonywanej przez ekipę własnymi siłami za skromne wynagrodzenie, wspólny dom. Powstała forma, którą Miłosz nazwał falansterem, a Andrzej Mencwel trafniej − samowystarczalną kooperatywą. W istocie, była to spółdzielnia. Taki rodzaj organizacji pisma miał w Polsce swoją tradycję. Na początku XX wieku powstał w Warszawie socjalistyczny tygodnik „Ogniwo”, redagowany przez Stanisława Stempowskiego, Ludwika Krzywickiego i Stanisława Posnera. Założyciele deklarowali, że chcą wydawać pismo, które „będzie należało samo do siebie, czyli do tych, którzy w nim pracują (Bez właściciela! Ni dieu, ni maître!), a drukować się będzie nakładem prenumeratorów”[52].
            Nowe pismo Giedroycia wystartowało pod nowymi auspicjami. „Bunt Młodych” i „Po­lityka” tkwiły w głównym nurcie życia politycznego dwudziestolecia, cechował je optymizm, wiara w siłę duchową i materialną wspólnoty narodowej, której przeznaczeniem była mocarstwowość, naród polski miał odegrać na scenie europejskiej, a pośrednio i światowej, ważną rolę. Po wojnie Giedroyc nie kryłje swojego głębokiego pesymizmu:, Polacy in gremio nie wykazują szczególnych zdolności społecznych, co więcej, ciąży na nich jakiś fatalizm niedorozwoju, są marną nacją. Na początku 1949 r. Józef Wittlin dał wyraz swojemu zdumieniu, że w „Kulturze” znalazł artykuły Ferdynanda Goetla i Jerzego Pietrkiewicza, pierwszy przed wojną był zdeklarowanym faszystą, drugi nacjonalistą i antysemitą, atakującym zajadle pisarzy polskich pochodzenia żydowskiego[53]. Odpowiadając Wittlinowi, redaktor uzasadnił swoją decyzję całkowitą zmianą poglądów obydwu autorów i podkreślił swój dystans wobec gromady narodowej: „Na szereg lat przed wojną wydawałem i redagowałem pisemko pod nazwą «Bunt Młodych», a potem «Polityka». Walczyłem w nim dosyć samotnie i bez skutku o cały szereg rzeczy, które uważałem ze swymi przyjaciółmi za zasadnicze. Płaciłem za tę bezpłodną walkę dosyć drogo. W okresie pierwszych lat wojennych przeszedłem na swej skórze wszystkie metody i chwyty kotowsko-dwójkarskie. Właściwie to jest straszny naród ci Polacy. Lecz jakie są wyjścia? Albo ten naród znienawidzić i odejść od niego zupełnie, albo starać się przy całej beznadziejności walki walczyć, by był inny. Wybrałem tę drugą drogę. Ale ta druga droga wymaga dużej pobłażliwości dla ludzi. To nie jest pesymizm. Jeśli jest grupa ludzi jak Stempowski, Vincenz, Bobkowski, Florczak, Czapski, to wierzę, że walka ma sens i że «Kultura» jest potrzebna. Dlatego tak bym chciał, by zechciał Pan do nas dołączyć i w tej ciężkiej pracy nam pomóc”[54].
Przedwojenny program Giedroycia apelował do zbiorowości i zapowiadał przemianę narodu zdemoralizowanego przez niewolę w naród potężny i zdolny do ekspansji politycznej. Narzędziem tej metamorfozy miało być państwo polskie, precyzyjny, sprawny mechanizm, służący dobru wspólnemu wszystkich lojalnych obywateli bez względu na narodowość, religię czy poglądy. W roku 1949 redaktor wierzył już tylko w wysiłek elitarnego zespołu, który z całą świadomością „beznadziejności walki” z głupotą polską i upodleniem podejmuje jeszcze jedną próbę oddziałania na morale narodu[55]. Podobnie krytyczną opinię o Polakach wypowiadał Ksawery Pruszyński w wydanym w Londynie w roku 1944 Margrabim Wielopolskim. Pruszyńskiemu opowieść o wielkim polityku służyła do uzasadnienia stawki na sojusz Polski ze Związkiem Sowieckim, Giedroyc nadzieje wiązał z Zachodem, ale obaj postrzegali Polaków jako zbiorowość niedojrzałą, wymagającą edukacji ze strony oświeconej elity. Konstatacja ta doprowadziła Pruszyńskiego do zanegowania emigracji i związania się z reżymem komunistycznym w Polsce.
W roku 1948, u progu nowego etapu, Giedroyc odrzucał taktykę propagandysty, który forsuje koncepcję, gotowy światopogląd. Sam sprecyzowanego światopoglądu nie miał. „Dlatego staram się − pisał − zagadnienie naświetlać możliwie wszechstronnie. Specjalnie jeśli idzie o kraj, zawsze jest obawa, byśmy się nie stali emigracją francuską po wielkiej rewolucji, która żyjąc starymi sztancami, nie potrafiła rządzić, nawet mając szczęście wrócić do kraju i objąć władzę […]. Ponieważ nie mam możności działania, chcę rozumieć i wiedzieć, co się w Polsce dzieje i jakie ewolucje tam zachodzą. Robię to tym śmielej publicznie, że «Kultura» nie jest pismem dla mas, ma publiczność wyłącznie inteligencką [...]. Bardzo się liczę z opinią w kraju. «Kultura», mimo wszystkich swoich nierówności [...] dziś tam jest pozycją. [...] Idzie mi o to, by to była pozycja sama w sobie, przez nikogo nie firmowana i za którą tylko ja, a nie żaden wódz bierze odpowiedzialność”. W marcu 1949 r. w liście do Melchiora Wańkowicza Giedroyc podkreślał, że „Kultura”, inaczej niż Londyn, skupi się na formułowaniu „stanowiska pozy­tywnego [wyróżnienie JG] w całym szeregu spraw istotnych, które tchórzliwie przez nikogo nie są poruszane. Jak sprawa niemiecka, stosunek do narodu rosyjskiego, sprawa federacji euro­pejskiej itd.”
Obserwacje i doświadczenia powojennych lat upewniły Giedroycia, że nieuchronnym losem Londynu jest degeneracja polityczna. Emigranci nie stanowią części narodu, gdyż naród jest niepodzielny. Środowisko aspirujące do odgrywania roli politycznej odrywało się od reszty emigracji, której głównym celem był awans społeczny, porzucenie statusu pariasa i obcego. Większość emigrantów dążyła do asymilacji i wynarodowienia, a tym samym negowała cele i ideały głoszone przez grupę uchodzącą za elitę polityczną[56]. Emigracja nie była w stanie zająć się krajem, gdyż całą energię musiała skupić na wewnętrznych rozgrywkach. Drobne sprawy urastały do rangi doniosłych zjawisk, istotne przekraczały horyzont graczy. Pochłonięci przez zabiegi, manewry i intrygi, tracili dystans do swoich ról i poczucie miary[57]. Formy autonomizowały się, formuły prawne traktowano jak zaklęcia, abstrakcje przesłaniały fakty. Na londyńskiej scenie − jak to ujął Stanisław Zarzewski − panowała „atmosfera walorów fingowanych”[58].
 
[1] W.A. Zbyszewski, O Józefie Czapskim. „Wiadomości” 1976, nr 37. Autor dopowiadał, że dom na avenue Corneille „miał dużo więcej uroku, choć mniej komfortu, niż późniejszy pałac [sic] «Kultury» w tymże Lafficie, już bardziej Anty-Pałac Sta­linowskiej Kultury, ale równie pe­wny, że tylko jego szlaki mogą zbawić Polskę, Ukrainę i Ludzkość, otworzyć wrota do szczęśliwej epo­ki Prawdziwego Marazmu”.
[2] W wyborach w 1946 zdobyła 4 miliony 350 tys. głosów (19%), a w 1953 już 6 milionów 120 tys. „Życie intelektualne w powojennych Włoszech — pisał T. Judt — było bardzo upolitycznione i ściśle powiązane z teorią komunizmu […] Wyglądało na to, że Włosi stoją przed: między upolitycznionym klerykalizmem […] albo politycznym marksizmem” (Powojnie. Historia Europy od roku 1945. Przeł. R. Bartołd. Dom Wyd. Rebis. Poznań 2013, s. 249).
[3] List Józefa Czapskiego do Stanisława Vincenza z 25 marca 1947 r. (Ossolineum, Dział Rękopisów, II 17 618). Czapski trafnie przewidywał własną przyszłość artystyczną, że do „pracy indywidualnej”, czyli malowania, wróci za dziesięć lat.
[4] Podwójny numer 2-/3 ukazał się w listopadzie 1947 r. W numerze tym w stopce nie widniały żadne nazwiska: „Kultura. Redaguje Komitet Redakcyjny. Adres Redakcji: Librairie Libella, 12, Rue St. Louis en l’Ile. Redaktor przyjmuje po uprzednim porozumieniu się listownym”. Nazwisko Giedroycia jako redaktora pojawiło się w kolejnym numerze (1948, nr 4).
[5] kyp, Kultura? Kultura?. „Odrodzenie” 1948, nr 11. Czytelnik miał okazję porównać nakłady obydwu pism, na przełomie marca i kwietnia nakład „Odrodzenia” wzrósł z 30 tys. do 40 tys. egzemplarzy. Nawet jeżeli był dwukrotnie zawyżony, to i tak imponował. Przedwojenne „Wiadomości Literackie” osiągały u szczytu powodzenia 12 tys.
[6] dh [i.e. Dominik Horodyński], Ciekawe pismo emigracyjne. „Dziś i Jutro” 1948, nr 3.
[7] Znacznymi sumami po wojnie dysponował gen. Anders. Np. Stowarzyszeniu Pisarzy Polskich dał w 1947 r. dwa tys. funtów. Wielokrotnie więcej przekazał rządowi w Londynie; ambasada londyńska przy Stolicy Apostolskiej dostała 16 tys. dolarów (A. Zaćmiński, Emigracja polska w Wielkiej Brytanii wobec możliwości wybuchu III wojny światowej 1945-1954. Wyd. Akademii Bydgoskiej im. Kazimierza Wielkiego. Bydgoszcz 2003, s. 25, przyp. 31.
[8] Z. Nowakowski, „Clamor”, czyli „krzyk”. „Wiadomości” 1949, nr 149.
[9] T. Nowakowski, Złe wiadomości o „Wiadomościach”. Felieton pesymistyczny. „Wiadomości” 1949, nr 12/13. W 1950 r. przestał wychodzić założony przez St. Mackiewicza w 1946 r. tygodnik „Lwów i Wilno”. Zbyszewski pisał, że periodyk nie był w stanie ukazywać się bez pomocy finansowej, a już nakład 5 tys. egzemplarzy zapewniłby mu samowystarczalność. Poziom tekstów był jednak nierówny: „Stwier­dź­my, że na oceanie nudy artykuły St. Mackiewicza odznaczały się zawsze wigorem młodzieńczym, fajerwerkami stylu, myśli i paradoksów. Powiedzmy, że trzeba było nie lada charakteru i twór­czej energii, by samemu utrzymać pismo, samemu zapewnić jego wziętość i poczytność, by móc nawet przezwyciężyć naturalną wśród pu­bliczności odrazę, którą budzić musiały nazwiska przenudnych gra­fomanów, których Mackiewicz nieopatrznie na łamy […] dopuścił” (W.A.Z., „Lwów i Wilno”. „Kultura” 1950, nr 12/38, s. 106).
[10] O upadku autorytetu przywódców politycznych pisał z goryczą Zygmunt Nowakowski: „O naprawie Rzeczypospolitej mówi się od dawna […]. Oddaliśmy wszystko w ręce zawodowców, dla których ojczyzną prywatną i zarazem ideologiczną jest ich własna partia. Od roku z górą nie mogą w żaden sposób się pogodzić i znaleźć bodaj jakiejś formuły wspólnej. Boczą się na siebie jak małe a źle wychowane dzieci. Czy wśród tych zawodowców nie ma w ogóle ani jednego człowieka poważnego? Czy możemy uwie­rzyć, że w tych potwornie długo trwających, beznadziejnych targach rolę choćby najmniej­szą odgrywa troska o tzw. Ojczyznę? Czy ci ludzie, walcząc o fikcyjne teki, zdają sobie sprawę ze stanu dusz w obozach, hostelach, we wszelakich skupiskach, gdzie już o rządzie nikt nie myśli, ale nikt o nim nie wie? Im później skleci się porozumienie naszej podwór­kowej, poszukującej tylko tek, wielkiej czwórki, tym trudniej będzie skupić ludzi rozpierz­chłych, poszukujących tylko chleba […]. Stronnictwa są fikcją, na którą zgodziliśmy się z bólem serca, akceptując wszystko, więc nawet ten nie klucz, ale wytrych partyjny, dzięki któremu otwarli sobie drogę do dostojeństw ludzie nie­znani, mali, polityczni nuworysze” (O czym się nie mówi. „Wiadomości” 1948, nr 38. Cyt. za: A. Zaćmiński, Emigracja polska w Wielkiej Brytanii wobec możliwości wybuchu III wojny światowej 1945-1954. Wyd. Akademii Bydgoskiej im. Kazimierza Wielkiego. Bydgoszcz 2003, s. 223).
[11] Redaktor i róże. Rozmowa Renaty Gorczyńskiej z Zofią Hertz i Jerzym Giedroyciem. W: R. Gorczyńska, Portrety paryskie. Wydawnictwo Literackie. Kraków 1999, s. 38.
[12] „Sklepy są puste, jakby ogołocone − notował swe wrażenia paryskie w lecie 1947 r. Wacław Zbyszewski. − I takie maleńkie po londyńskich olbrzymach. Zapewne, wystawy na Rue Royale olśnie­wają zbytkiem, ale w bocznych uliczkach z każdej witryny bije bieda, braki […]. Tu rzeźnik spo­gląda smętnie na parę mizernych kości, tam piekarz układa nieliczne otrębiaste bułki. Na wielkiej ladzie składu warzyw przeglądają się smutnie kilka głów kapusty i dwie cebule. Épicier kiwa się przed pustymi półkami. Za comptoirem garson proponuje tylko rozcieńczone, wodniste piwo: nie ma wina, nie ma masła, nie ma prawdziwej kawy, nie ma sandwiczów, nie ma chleba, nie ma ani rogalików, ani brioszek, ani sucharków. Nie ma i papiero­sów […]. We Francji jest wszelki możliwy zbytek, ale «necessities» brak (W.A. Zbyszewski, Listy z podróży. Paryż. „Wiadomości” 1947, nr 27). W Londynie nie było lepiej. Mieroszewski pisał o staniu w długim ogonku przed sklepem, gdzie odbierał tygodniową rację kartkowego bekonu (J. Mieroszewski, Żyjemy w ustroju przejściowym. „Orzeł Biały” 1947, nr 45).
[13] A. Bobkowski, Na drogach Francji. W: Idem, Z dziennika podróży. Biblioteka „Więzi”. Warszawa 2006, s. 46.
[14] Cyt. za: T. Judt, Brzemię odpowiedzialności. Blum, Camus, Aron i francuski wiek dwudziesty. Przeł. M. Filipczuk. Wyd. Krytyki Politycznej. Warszawa 2013, s. 203.
[15] George Orwell, ze swoim krytycyzmem i uczciwością, należał do wyjątków: „Porównywano często sadyzm do faszyzmu − pisał − lecz prawie zawsze czynili to ludzie, którzy nie widzą nic zdrożnego w najbardziej niewolniczym bałwochwalstwie Stalina. W rzeczywistości liczni intelektualiści angielscy, którzy całują Stalina w dupę, nie różnią się od tych mniej licz­nych, którzy hołdowali swego czasu Hitlerowi i Mussoliniemu […] ani też od starszego pokolenia intelektualistów, z Carlyle’em i Creasey’em i resztą, którzy nisko kłaniali się niemieckiemu militaryzmowi. Wszyscy oni wielbią i zwycięskie okrucieństwo” (G. Orwell, Raffles i panna Blandish. Przekł. T. Jeleńska. „Kultura” 1948, nr 9-10, s. 57).
[16] Cyt. za: R. Aron, Wspomnienia, op. cit., s. 298.
[17] Zob. R. Aron, Wspomnienia. Tom I. Wyd. Sprawy Polityczne. Przekł. G. Śleszyńska. Wstęp J. Kurski. Wołomin 2007, s. 249-250.
[18] Ibidem, s. 279.
[19] Ibidem, s. 297. A. Malraux pisał w 1950 r. do Arona o nastrojach wśród Francuzów: „Dziwny to kraj, który dość wierzy w wojnę, by składować sardynki (główne zajęcie paryżan tutaj), nie na tyle jednak, by zatroszczyć się o obronę” (loc. cit.)
[20] Judt, Powojnie. Historia Europy od roku 1945. Przeł. R. Bartołd. Dom Wyd. Rebis. Poznań 2013, s. 252–253. Prowincjonalizm Francji był funkcją prowincjonalizmu europejskiego. Dostrzegali to współcześni: „Powojenną Francję nie mniej niż każde inne państwo zajmowały własne problemy związane z wyrównywaniem rachunków, biedą i polityczną niestabilnością. Francuscy powojenni intelektualiści lewicowi reinterpretowali politykę reszty świata w świetle własnych obsesji, a narcystyczne poczucie ważności Paryża we Francji bezkrytycznie rzutowali na cały świat. Jak w zapadający w pamięć sposób opisał ich Arthur Koestler: ci «mali flirciarze z Saint-Germain des Prés» to «podglądacze obserwujący wszeteczeństwa Historii przez dziurę w ścianie». Ale historia posadziła ich na uprzywilejowanej grzędzie” (ibidem, s. 253).
[21] „Wyście z tym Nowakowskim poszaleli − pisał Redaktor do Wacława A. Zbyszewskiego. − Bardzo lubię tego felietonistę, jak pisze o swoich wspomnieniach teatralnych i o starym Krakowie. Natomiast [jest] miarą degrengolady was wszystkich na wyspie, że taki facet może być Skargą, Adamem Mickiewiczem i Wernyhorą w jednej osobie. Mam dosyć tych wieszczów” (list z 14 czerwca 1949 r.; AIL).
[22] W.A. Zbyszewski tak współcześnie portretował Czapskiego: „Ten wybitny malarz, wybredny pi­sarz, wielki humanista, dzielny major, wzorowy katolik, pozostał, pomimo pięćdziesiątki z okładem, młodzieńcem. Z kościstej, mniszej, suchej twarzy spo­zierają zawsze dobre, łagodne, niemal dziecinne oczy. Wielkolud robi wrażenie prawie niańki […]. Los chciał, że w zaraniu życia z magnata został gołym polskim inteli­gentem. Po utracie majątku praojców zdobył własnym wysiłkiem nowy: przy­jaźń wszystkich, którzy się z nim ze­tknęli, wdzięczność setek ludzi, nazwisko w sztuce i literaturze, rozkosz intymne­go obcowania z wyżynami ducha lu­dzkiego. Jest mniej sceptyczny, mniej wyrafinowany niż Hostowiec, mniej sarmacki niż Zygmunt Nowakowski, mniej ma polotu czy temperamentu niż Józef i Stanisław Mackiewicze, mniej zawadiackości niż Łobodowski, mniej poetyckości niż Stanisław Baliński. […] reprezentuje tradycję, katolicką, narodową i liberalną, wyrozumiałość płynącą z dobroci, nie z pesymizmu, arystokratyzm wywodzący się tyleż z subtelnej kultury, ile z tarczy herbowej. Człowiek prawy, dobry, światły, zanad­to artysta, by być politykiem, zanadto brzydzący się kołtuństwem, by zawsze umknąć dygów wobec mody, z natury obrońca, nie oskarżyciel” (Czapski o Rosji. „Wiadomości” 1949, nr 20).
[23] Londyńczyk, Kronika angielska. Literatura na obczyźnie. „Kultura” 1965, nr 11/217, s. 53.
[24] W. Zbyszewski, Zagubieni romantycy. Panegiryk − pamflet − próba nekrologu? W: Idem, Zagubieni romantycy i inni. Instytut Literacki. Paryż 1992, s. 159.
[25] I. Chruślińska, Była raz „Kultura”… Rozmowy z Zofią Hertz. Wyd. Uniwersytetu Marii Curie-Skłodowskiej. Lublin 2003, s. 52.
[26] Zob. pismo gen. Władysława Andersa do mjr. Józefa Czapskiego z 8 września 1947 r. (AIL). W sumie w październiku 1947 r. udało się transferować z Rzymu następujące kwoty: trzy miliony lirów w dolarach (4000$), 5 925 000 lirów we frankach francuskich. Aby zabezpieczyć się przed dewaluacją franka zakupiono na miejscu 480 złotych dwudziestofrankówek szwajcarskich i sto złotych funtów angielskich. Pozostało w kasie 432 400 franków w banknotach (zob. Załącznik nr 1 do Sprawozdania z likwidacji agend Instytut Literackiego w Rzymie, datowane w Paryżu 14 listopada 1947 r.; AIL).
[27] List Czapskiego do Józefa Zielickiego z 3 grudnia 1947 (AIL); zob. także: „Ja myślałam, że my jesteśmy nieśmiertelni…” Rozmowy z Zofią Hertz. Listopad 2001 r. W: H. M. Giza, Ostatnie lato w Maisons-Laffitte. Kolegium Europy Wschodniej. Wrocław 2007, s. 144-145. Herling zachował urazę i kiedy przypadkiem spotkał Zofię Hertz w Londynie w roku 1949, udał, że jej nie zna.
[28] List Józefa Czapskiego do Stanisława Vincenza z 5 sierpnia 1949 r. (Ossolineum, Dział Rękopisów, II 17 618). Malarz nawiązuje zapewne do zatrudnienia, jakie Giedroyc załatwił Herlingowi i jego żonie w księgarni Libella w końcu kwietnia 1947 r. Pensja miesięczna 8 tys. franków była niska, ale pisarz mógł liczyć na dodatkowy zarobek w Instytucie Literackim. O pretensjach finansowych Herlinga, który miał nie otrzymać honorarium za antologię W oczach pisarzy, wspominał Czapski w liście do Józefa Zielickiego z 16 grudnia 1947 (AIL). Londyn był rozplotkowany, do Giedroycia docierały absurdalne pogłoski: „Gustaw podobno chwali się, że wysyła do Niemiec (i że już wysłał ok. 600) druczków przestrzegających przed «Kulturą», która «za pieniądze drugiego korpusu prowadzi warszawską robotę». Nie wierzę temu i jestem pewien, że to plotka. Napisałem jednak do Szmaciarza, by dyskretnie sprawdził” (list Giedroycia do Czapskiego z 14 stycznia 1950; AIL).
[29] List Zofii Hertz do Giedroycia z 22 września 1947 r. (AIL). Żonie wtórował Zygmunt: „Odnośnie [do] Gustawa padają na Pana (uzasadnione) nasze gromy. Rzeczywiście, facecik wygodny i lubi bezpieczeństwo […]. Podam mu adres Prudentialu − może się tam ubezpieczyć od kataru − bo stawka ubezpieczeniowa powodzenia płócien Krystyny byłaby zbyt wielka” (list Z. Hertza do Giedroycia z 23 września 1947 r.; AIL).
[30] List Zofii Hertz do Giedroycia z 11 września 1947 r. (AIL).
[31] List Giedroycia do Pragiera z 26 listopada 1947 r. (AIL). Dalece nie wszyscy podzielali ten pogląd. Wacław Zbyszewski pracował z Herlingiem w 1952 r. w RWE w Monachium. Po samobójczej śmierci jego żony pisał do Giedroycia: „Nie zdziwię się, jeżeli Grudziński zrobi to samo, bo uważam go za kompletnego histeryka i tak samo za megalomana, który kiedyś będzie musiał przyznać, że ma o sobie niesłychanie wygórowane wyobrażenie: jest to maleńki talencik, un raseur [nudziarz], a wydaje mu się, że jest Koestlerem. Jego książka zupełnie nie poszła, a oczekiwał Bóg wie czego” (list W. Zbyszewskiego do Giedroycia z listopada 1952 r.; AIL).
[32] Zob. list Czapskiego do St. Vincenza z 30 czerwca 1949 r.; Dział Rękopisów, Ossolineum, II 17 618.
[33] Zastanawiając się nad losami ludzi kręgu „Kultury” i nad ich etosem, tak egzotycznym na Zachodzie w epoce koniunktury i dobrobytu, P. Kłoczowski zwrócił uwagę na ostatnie zdanie Europy w rodzinie M. Czapskiej, cytat z Listu do Hebrajczyków św. Pawła: „Nie mamy tu miasta trwającego, ale przyszłego szukamy…” (Hbr 13, 14). Zinterpretował tę pointę w kontekście konfliktu dwóch postaw: altruistycznej, afirmującej wspólnotę duchową ludzkości, i konsumpcyjnej, nastawionej na gromadzenie dóbr materialnych (M. Dziewulska, P. Kłoczowski, Rozmowa z pamięci. Nie chciałbym zbyt dopowiadać…, „Polska Sztuka Ludowa. Konteksty” 2003, nr 1-2, s. 192).
[34] P. Hostowiec [i.e. J. Stempowski], Notatnik nieśpiesznego przechodnia. Dwadzieścia lat później. „Kultura” 1969, nr 11(267), s. 12.
[35] J. Chomęcki [i.e. K. Morawski], Czym jest „Kultura”. List do zespołu „Kultury”. „Kultura” 1951, nr 12/50, s. 154-155. Kalambur odwołuje się do oboczności fonetycznej: „hercować” i „harcować”.
[36] W. A. Zbyszewski, Zagubieni romantycy. Panegiryk − pamflet − próba nekrologu? W: Idem, Zagubieni romantycy i inni. Instytut Literacki. Paryż 1992, s. 149-150.
[37] Ibidem, s. 141-142.
[38] Zob. Z. Romanowiczowa, Popołudnie z przeszłości. W: O „Kulturze”. Wspomnienia i opinie. Oprac. G. i K. Pomianowie. Puls Publications. Londyn 1987.
[39] Cz. Miłosz, Był raz… W: Idem, Zaczynając od moich ulic. Instytut Literacki. Paryż 1985, s. 317.
[40] List Jerzego Stempowskiego do Stanisława Stempowskiego z 14 czerwca 1949 r. Gabinet Rękopisów BUW 1570.
[41] W.A. Zbyszewski, Zagubieni romantycy …, op. cit., s. 142.
[42] W.A. Zbyszewski, Zagubieni romantycy…, op. cit., s. 148.
[43] List Zofii Hertz do Mieroszewskiego z 20 stycznia 1955 r. (AIL).
[44] Upodobania kulinarne Giedroyc wyniósł zapewne z domu rodzinnego. Na szczycie hierarchii były kołduny litewskie. Bardzo lubił flaki po warszawsku, gęste, z majerankiem, papryką, dodawał też parmezanu. Równie wysoko stawiał pilaw barani, zrazy z kaszą gryczaną w sosie grzybowym. Z zup lubił botwinkę, gęstą, z koperkiem i kartoflami, szczawiową z jajkiem i ziemniakami (informacje pani Pelagii Landorf, kucharki w domu „Kultury” w latach dziewięćdziesiątych).
[45] Ibidem, s. 150.
[46] Ostatnie lato w Maisons-Laffitte. Sierpień 2000 – listopad 2001. Rozmawiała i opracowała H.M. Giza. Kolegium Europy Wschodniej. Wrocław 2007, s. 134. Por. też uwagi Czapskiego: „Cała «Kultura» jest mi droga właśnie dlatego, że może być pewną namiastką środowiska, pewnym miejscem spotkań naszych myśli. Ale nawet tu […] tylko wściekła zupełnie pasja Jerzego G. daje mi nadzieje, że ta «Kultura» nie runie. Ale i on jest ostatnio zupełnie wyczerpany. Ja wiem doskonale, że Pan ma rację, twierdząc, że musi się wszystko rozwalić, jeżeli ginie sama tkanka życia, kiedy ginie z tego życia element kontemplacji i bezinteresownego obcowania. Ale co robić, kiedy naprawdę nie ma się sił unieść tego, co by się unieść musiało. Może najprościej dlatego, że się robi robotę, do której się nie jest zdolnym” (list do St. Vincenza z 30 grudnia 1947 r., Ossolineum, Dział Rękopisów, II 17 618).
[47] List Giedroycia do W.A. Zbyszewskiego z 16 lutego 1956 r. (AIL).
[48] Cz. Miłosz, Był raz… W: Zaczynając od moich ulic. Instytut Literacki. Paryż 1985, s. 319.
[49] W.A. Zbyszewski, Zagubieni romantycy…, op. cit., s. 156. „Tęsknię zwłaszcza do Zygmunta, tego prawdziwego leadera Laffitte’u. Nawet nie zdajesz sobie sprawy, że bez niego «Kultura» by się ani tygodnia nie utrzymała. To tytan prawdziwy” (list Zbyszewskiego do Giedroycia ze stycznia 1954 r.; AIL).
[50] List Giedroycia do J. Czapskiego z 17 maja 1951 (AIL).
[51] List Mieroszewskiego do Giedroycia z 20 czerwca 1949 r. W: J. Giedroyc, J. Mieroszewski, Listy, cz. I, s. 51.
[52] A. Mencwel, Przedwiośnie czy potop. Studium postaw polskich w XX wieku. Czytelnik. Warszawa 1997, s. 307. Redakcja „Ogniwa” znajdowała się mieszkaniu Stempowskich na ul. Lipowej na warszawskim Powiślu. Okres ten utrwalił się w pamięci Jerzego Stempowskiego: „Znaczną część dzieciństwa i młodości spędziłem wśród ludzi piszących, poprawiających korekty i oddających się innym zajęciom literackim, prowadzącym rzadko do jakichś godnych uwagi wyników” (O czernieniu papieru. W: Eseje dla Kassandry. Instytut Literacki. Paryż 1961, s. 7).
[53] List Wittlina do Giedroycia z 4 kwietnia 1949 r. (AIL).
[54] List Giedroycia do Wittlina z 22 kwietnia 1949 r. (AIL). Charakteryzując swoją działalność przed 1939 r., Giedroyc wystylizował się na samotnego nonkonformistę, co było mało precyzyjne. Później w wypowiedziach Redaktora nie spotkamy już podobnych deklaracji.
[55] Pesymistycznie oceniał poziom ogółu Polaków Zbyszewski. Przed oświatą przyszłej wolnej Polski stawiał takie zadanie: „musi nie tylko dać wykształcenie, znacznie bardziej staranne i praktyczne − ale również zmodyfikować nasz charakter narodowy: wyleczyć nas z histerii, blagi, lenistwa, self-pity, przede wszystkim z histerii”. Ale w powodzenie chyba nie wierzył, „nie trzeba się łudzić. Nie ma nadziei na rozsądne reformy w Polsce. Będzie licytacja frazesów, demagogii, patriotyzmu, bę­dzie wojna stronnictw, kłótnie o politykę, a w praktyce rozbu­duje się nowa biurokracja, która z Polski zrobi chudą, ale dojną krowę” (W.A. Zbyszewski, Zmartwienia pesymisty. „Kultura” 1949, nr 2(19), s. 83-84). 
[56] Odnotowywał to Giedroyc: „Natomiast większość młodych i średniaków jest pochłonięta robieniem pieniędzy i całkowicie odchodzi od spraw polskich. Dotyczy to nie tylko polityki, ale i kultury, i to każdej [wyróżnienie JG] kultury. Jest to zjawisko tak masowe, że można się zastanawiać, jak mały bagaż intelektualny dała im ojczyzna, rodzina, szkoła bo ja wiem co, jednym słowem tradycja. Jeszcze jakąś ruchliwość wykazują młodzi endecy, ale to namiastka oeneru i szczerze mówiąc wolę już nic niż to” (list do Mariana Pankowskiego z 4 lutego 1955 r.; AIL).
[57] Tracili także poczucie śmieszności. Jesienią 1953 r. istniały na emigracji cztery Stronnictwa Pracy (zob. Londyńczyk [i.e. J. Mieroszewski], „Kronika angielska”. Dreyfusiada. 1953, nr 10(72), s. 89).
[58] S. Zarzewski, Fetysze i fikcje emigracji. „Kultura” 1953, nr 9(/71), s. 5. 

Postacie powiązane

ZOBACZ TEKSTY NA PODOBNY TEMAT


Победа Гедройца
Pomiń sekcję linków społecznościowych Facebook Instagram Vimeo Powrót do sekcji linków społecznościowych
Powrót na początek strony