Pogrzeb Jerzego Giedroycia odbył się 21 września 2000 roku. W kościele w Le Mesnil-le-Roi mszę żałobną odprawił przełożony Pallotynów, ksiądz Henryk Hoser. Wygłoszona przez niego homilia opublikowana została w ostatnim numerze "Kultury". Wcześniej ciało Redaktora wystawiono w otwartej trumnie w siedzibie Kultury, w Maisons-Laffitte. Zgodnie z wolą Jerzego Giedroycia, uroczystości odbywały się w obecności rodziny i przyjaciół.
Pogrzeb Jerzego Giedroycia odbył się 21 września 2000 roku. W kościele w Le Mesnil-le-Roi mszę żałobną odprawił przełożony Pallotynów, ksiądz Henryk Hoser. Wygłoszona przez niego homilia opublikowana została w ostatnim numerze "Kultury". Wcześniej ciało Redaktora wystawiono w otwartej trumnie w siedzibie Kultury, w Maisons-Laffitte. Zgodnie z wolą Jerzego Giedroycia, uroczystości odbywały się w obecności rodziny i przyjaciół.
„Ja uważałem się za piłsudczyka, za marginesowego piłsudczyka” - wspominał Jerzy Giedroyc w „Autobiografii na cztery ręce”, opisując swoją przedwojenną karierę. W zamieszczonym tu nagraniu (audycji Polskiego Radia) tłumaczy, dlaczego Józef Piłsudski był dla niego autorytetem. Mówi, że cenił go za duży realizm, i za to, że potrafił brał na siebie odpowiedzialność („co jest bardzo rzadką cechą wśród Polaków” - dodawał). Mawiał też, że "wielkość Piłsudskiego polegała na tym, że on się nie bał tego społeczeństwa".
Koncepcje Marszałka były tematem artykułów publikowanych na łamach „Kultury”, by wspomnieć tylko np.: „Niezrealizowane plany Piłsudskiego” Stanisława Swianiewicza czy „Józef Piłsudski i Charles de Gaulle” Hansa Roosa (Kultura, nr 5 z 1960 roku ).
„Miałem dwóch braci: Zygmunta i Henryka. Zygmunt, młodszy ode mnie o trzy lata, trzymał się na dystans: miał zupełnie inne niż ja zainteresowania i był bardzo zamknięty w sobie. Bardzo bliskie stosunki łączyły mnie natomiast z Henrykiem, którego z uwagi na różnicę wieku między nami – szesnaście lat – traktowałem bardziej jak syna, niż jak brata” – opowiadał Jerzy Giedroyc w „Autobiografii na cztery ręce”.
„Miałem starszego brata niesłychanej dobroci, który się mną zajmował” – tak Henryk Giedroyc opowiada o tym w jednym z zamieszczonych tu nagrań. Pan Henryk, od najmłodszych lat przez bliskich zwany Dudkiem, wspomina swoje dzieciństwo, okres wojny i powojenne lata, kiedy po krótkim pobycie w Anglii związał swój los z „Kulturą”, dołączając do zespołu z Maisons-Laffitte. Po śmierci Jerzego Giedroycia to właśnie on – z woli Redaktora – kierował Instytutem Literackim, najpierw wraz z Zofią Hertz, a później sam.
Tutaj znaleźć można wspomnienie Marka Żebrowskiego o Panu Henryku, a tu – jego własne zapiski z wojennego Bukaresztu, w którym zdawał maturę.
„W strasznych latach jeżowszczyzny, przez siedemnaście miesięcy wystawałam w kolejkach przed leningradzkimi więzieniami. Któregoś dnia ktoś mnie rozpoznał. Wówczas stojąca obok mnie kobieta z błękitnymi wargami, która, naturalnie, nigdy nie słyszała mego nazwiska, ocknęła się z właściwego nam wszystkim odrętwienia i spytała mnie na ucho (wszyscy w tych kolejkach mówili szeptem): - Potraficie to wszystko opisać? Odpowiedziałam: - Potrafię. Wtedy coś jakby uśmiech przewinęło się po tym miejscu, które niegdyś było jej twarzą” - te skreślone „Zamiast przedmowy” słowa Anny Achmatowej były wstępem do publikowanego przez „Kulturę” poematu poetki, „Requiem” (w numerze 6 z 1964 roku ).
Osobiste relacje z Achmatową miał Józef Czapski - zetknęli się w czerwcu 1942 roku w Taszkiencie.
Agnieszka Osiecka przyjechała do Maisons-Laffitte w 1957 roku, na prośbę Marka Hłaski – przywiozła maszynopis jego „Cmentarzy”. Po latach wspominała w filmie dokumentalnym „Tratwa Kultury”: „Kiedy państwo Hertzowie opowiadali mi o czasie spędzonym na zesłaniu, o tym jak piłowali drzewo, nie wiedziałam, o czym mówią. Byłam chyba najgłupszą dziewczyną na świecie.
Ta wizyta odegrała ważną rolę w moim życiu. Pan Jerzy wydał mi się wtedy i wydaje do dziś mędrcem, geniuszem politycznym, człowiekiem przewidującym przyszłość jak najgenialniejsza wróżka”.
Jeden ze swoich wierszy Osiecka poświęciła Jerzemu Giedroyciowi – został on opublikowany w ostatnim numerze „Kultury”.
„Przychodził do mojej kuchni na Bielanach, siadał na taborecie, jadł jugosłowiańskie sardynki i opowiadał co napisze. Nigdy mu nie ufałem, że zapamięta, ale potem, w druku, było tak jak mówił, albo i lepiej” - pisał na łamach „Kultury” Leopold Tyrmand, wspominając zmarłego właśnie Marka Hłaskę (Kultura, nr 9 z 1969 roku).
Hłasko w 1958 roku przyjechał na zaproszenie Instytutu Literackiego do Paryża i Maisons-Laffitte. Jego pobyt dokumentują niektóre z zamieszczonych tu zdjęć (w ogrodzie, z psem i kotem na trawie, przy rzeźbie). Jerzy Giedroyc w „Autobiografii na cztery ręce wspominał: „bliższe związki miał z nim Zygmunt [Hertz], gdyż ja zupełnie nie nadawałem się do roli „postillon d’amour” między nim a Sonią: „Powiedz tej gestapówce, że ją kocham”. Kiedyś przyjechał do niego wieczorem jego przyjaciel, reżyser filmowy nazwiskiem bodaj Goldberg, niski i szczupły. Zamknęli się u Hłaski w pokoju i pili całą noc. Rano widziałem, jak Hłasko wynosił go pod pachą, jak pakunek, do samochodu”.